Daremne żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia... Donald Trump wygrał właśnie najdziwniejsze wybory w najnowszej historii Stanów Zjednoczonych i wyważył drzwi amerykańskiego systemu politycznego. Ba, on wyrwał te drzwi z futryną. Dokonał tego sam, wbrew opinii i woli zdecydowanej większości establishmentu, częściowo nawet partii, którą ostatecznie reprezentował. Najwyższy czas, by przedstawiciele tego establishmentu wzięli sobie tę nauczkę do serca. Także u nas.
Nie będę udawał, że wiem, co Donald Trump zrobi. Nikt tego nie wie. Nie wie tego też sama Ameryka. Wiem, co zapowiadał i obiecywał. Niektóre z jego deklaracji budziły moje zrozumienie, niektóre - obawy, część z nich - nawet zakłopotanie. Które z nich zamierza spełnić, nie wiem. Ale nie podzielam nadziei tych, którzy sądzą, że po wejściu do Białego Domu wypoleruje swój program i zajmie się "biznesem, jak zwykle". Niektóre obietnice będzie musiał spełnić, być może nawet większość z nich. W innym wypadku ryzykuje, że jego wyborcy, rozczarują się jeszcze bardziej. Owszem, badania opinii publicznej mogą wskazać mu, na ile głos na niego był głosem za jego programem, na ile głosem przeciwko Hillary Clinton. Być może nawet wyniki takich badań pozwolą mu się z pewnych deklaracji wycofać. Ale nadmiernie nie liczmy na to, że z dnia na dzień stanie się innym człowiekiem. Prezydentem Stanów Zjednoczonych wybrano Donalda Trumpa i urząd będzie sprawował... Donald Trump.
Jeśli czegoś po nocy wyborczej jestem pewien to faktu, że nie mniej ważne od tego, kto wybory wygrał jest ważne to, kto je przegrał. I nie mam na myśli samej Hillary Clinton. Exit polls pokazały między innymi, że aż trzy czwarte wyborców, chciało wyboru kogoś, kto odzyska dla nich ich kraj, kto wyrwie go z rąk "elit". Ci wyborcy byli przekonani, że ich głos się nie liczy, że system polityczny nie działa w ich interesie, że media kłamią. Chcieli coś z tym zrobić. I zrobili. Jeśli zadufane w sobie elity nie wyciągną z tego wniosków, przy następnych wyborach, także w Europie, mogą przegrać jeszcze bardziej dotkliwie. Jeśli oczywiście bardziej dotkliwa porażka jest jeszcze możliwa.
Zarówno przemówienie Donalda Trumpa po wygranej, długo opóźnione przemówienie Hillary Clinton po przegranej, wreszcie wystąpienie prezydenta Baracka Obamy były przykładem klasy politycznej, której wciąż jeszcze Stanom Zjednoczonym możemy zazdrościć. Ale dopiero praktyka najbliższych tygodni, czy miesięcy pokaże, na ile pojednawcze słowa przełożą się na pokojową transformację. Na ile Donald Trump, który nagle zdobył wszystkie możliwe przyczółki władzy, a wkrótce dołoży jeszcze swojego sędziego Sądu Najwyższego, będzie w stanie nieco ograniczyć swoje ego i współpracować z innymi. Na ile odcięci niespodziewanie od fruktów demokraci potrafią swój szok i przerażenie opanować. Tak na gorąco, ewentualności powstania jakich tamtejszych komitetów obrony demokracji bym nie wykluczał.
Myślę, że wśród Demokratów już toczą się dyskusje, czy aby forsowanie na siłę, choćby nie wiem co, właśnie Hillary Clinton im nie zaszkodziło. Czy może z innym kandydatem czy kandydatką nie wypadli by lepiej. W wyścigu bardzo nielubianych kandydatów, Ameryka pokazała Hillary Clinton, że nie lubi jej jednak... bardziej.
Ważniejsza tak naprawdę powinna być dyskusja na temat priorytetów. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że dla współczesnej lewicy, przede wszystkim obyczajowej, w znikomym stopniu socjalnej, poza pieniędzmi dla siebie, zdobywanymi na różny "globalizacyjny" sposób, ważna jest tylko "postępowa" agenda. Agenda, która w coraz większym stopniu rozmija się z opiniami zwykłych ludzi i wbrew ich woli jest im wciskana na rympał. Hillary Clinton podkreślała dziś, że "warto walczyć w obronie wartości" i "trzeba respektować wzajemne różnice". Problem w tym, że lewica uważa za godne uwagi tylko swoje wartości, a tych którzy różnią się z nią w opiniach na temat owych wartości, uznaje za szacunku niegodnych. Obserwuje się to w różnych miejscach świata zachodnich demokracji, także w USA, ale też i w Polsce. Nie sądzę, by postępowcy mieli dać sobie na wstrzymanie, ale liczę na to, że przykład Ameryki pokaże innym, molestowanym "postępową" agendą wyborcom, że czasem można to wszystko, choćby i trzaśnięciem drzwi, zatrzymać. Może więc warto nieco wolę przeorania serc i umysłów na lewacką modę powściągnąć i spróbować żyć obok siebie faktycznie szanując różnorodność wszystkich, a nie tylko tych, których aktualnie modnie jest lubić? Tak tylko pytam...
Myślę, że i po stronie Republikanów trwa burza mózgów, Trump, nawet jako oficjalny kandydat był przecież outsiderem, teraz - jako prezydent - zwiększy presję na swoją własną partię i w istotny sposób może ją przemeblować. To nie wszystkim się spodoba. Szczególnie tym, którzy otwarcie Trumpa w kampanii wyborczej nie popierali. Przewodniczący Izby Reprezentantów, Paul Ryan, czołowy reprezentant tej grupy, w pojednawczym wystąpieniu zadeklarował bliską współpracę Kongresu z Białym Domem, ale Donald Trump jest pamiętliwy i w Waszyngtonie otwarcie spekuluje się, że Ryan długo już na swoim stanowisku nie pozostanie. Jak wspomniałem, nowy prezydent ma potencjalnie wszelkie atuty w ręku, ale możliwość wypełniania jego programu w dużym stopniu zależy właśnie od zdolności porozumienia się z obiema republikańskimi izbami Kongresu. Ewentualne tarcia mogą być pewnego rodzaju bezpiecznikiem, ale ich nadmiar z pewnością się wyborcom nie spodoba. Z drugiej strony Republikanie muszą sobie zdawać sprawę, że po czterech, albo ośmiu latach bliskiej współpracy z prezydentem Trumpem, ich partia nie będzie już taka, jak dawniej. I trudno nawet przewidzieć, czy to oznacza: lepsza, czy gorsza.
O tym, co - poza okazją do nauki i wyciągania wniosków - prezydentura Donalda Trumpa oznacza dla Polski, będziemy jeszcze wielokrotnie dyskutować. Na razie dominuje mało komfortowe poczucie niepewności. Może to się zmieni, oby na lepsze. Na krótką metę jedno jest jednak pewne, na liście "wrogów numer jeden" liberalnych "elit" Europy, przesunęliśmy się właśnie na dalsze miejsce. To daje nam nadzieję na choć chwilę świętego spokoju.