Jeśli jest jakaś rocznica w istocie smutnego i tragicznego wydarzenia, która naprawdę potrafi nas ostatnio natchnąć jakimś optymizmem, to jest to rocznica Powstania Warszawskiego, wokół której tworzy się coraz bardziej imponująca, radosna tradycja. I można oczekiwać, że owa tradycja będzie się jeszcze umacniać. Mówiąc o "nas" popełniam tu oczywiście pewne nadużycie, jest bowiem znacząca grupa Polaków, którzy owego optymizmu nie podzielają. "Nas" jest jednak coraz więcej, a w kontekście tego o czym chce pisać, opinia "onych" obchodzi mnie jakby mniej.
Nie chodzi mi przy tym o tych, którzy dyskutują na temat zasadności samej decyzji o wybuchu Powstania, czasem też tę zasadność ostro kwestionując, lecz o tych, którym od wielu lat, a obecnie coraz bardziej, przeszkadza fakt, że w ogóle o nim mówimy, że w ogóle czcimy jego Bohaterów i - przede wszystkim - w ogóle odwołujemy się do jego idei, jako istotnego elementu naszej tożsamości. To ogólnie mówiąc to samo środowisko, któremu nie w smak "smutne" obchody Narodowego Święta Niepodległości w listopadzie, które nawet zgłaszało pomysły, by przenieść je na bardziej "radosny" dzień 4 czerwca. Ja tymczasem - z każdym rokiem coraz bardziej - uważam, że pamięć o Powstaniu, jego Bohaterach, związanych z nim ofiarach, ale przede wszystkim jego idei, ma dla naszej tożsamości znaczenie kluczowe. I może zdecydować o naszej przyszłości.
Powstanie Warszawskie to najbardziej wyraźny dla nas symbol tęsknoty, walki i ofiary za Państwo Polskie odrodzone w 1918 roku, za II Rzeczpospolitą, która została najechana i zniszczona przez dwa totalitaryzmy i zdradzona przez sojuszników zarówno na początku, jak i na końcu wojny. Pamięć i szacunek do II RP próbowano nam zabrać przez cały czas PRL. Gdy to się nie udało, tę samą pamięć i szacunek do II RP próbuje nam się zabrać przez cały czas III RP. Choćby z pomocą pedagogiki wstydu. Wszystko po to, by z przedwojennej Polski zrobić "chłopca do bicia" i absolutnie nie dopuścić do tego, by stała się dla europejskiej i światowej opinii publicznej tym, czym być powinna, wyrzutem sumienia. II RP nie była ideałem, ale nie była też totalitarnym, antysemickim, marionetkowym państwem, jak niektórzy chcieliby ją przedstawiać.
Proces deprecjonowania II RP i wynoszenia pod niebiosa III RP ma znaczenie daleko wykraczające poza spory polityczne w naszym kraju. Jest w istocie próbą zakłamania naszej historii w sposób, który z jednej strony utrudni pozbycie się patologii postkomunistycznego układu, z drugiej uniemożliwi odwoływanie się - także na forum międzynarodowym - do tradycji Polski odrodzonej w 1918 roku. Przyczyny mogą być różne, jedni nie chcą narażać się na konieczność wypłaty Polsce odszkodowań za II wojnę, inni liczą, że to im polskie państwo wypłaci odszkodowania, jeszcze inni w biegu do lewackiej rewolucji nie chcą potknąć się o tradycyjny i konserwatywny kraj, jakim wciąż jesteśmy. Mamy tu niestety do czynienia z zaskakująco rozległą i przygnębiającą wspólnotą interesów.
Pomysł, by ideałem polskiego państwa uczynić III RP, miał pozwolić ubić wiele pieczeni przy jednym ogniu. Twórcy porozumień okrągłostołowych - zarówno ze strony rządowej, jak i solidarnościowej - mieli w ten sposób przejść do historii jako ojcowie założyciele demokratycznej Polski. To zaś miało z jednej strony ostatecznie zabetonować brak rozliczeń PRL, z drugiej zdjąć z przedstawicieli "demokratycznej opozycji" jakąkolwiek za to odpowiedzialność. I wszyscy byliby zadowoleni. Równocześnie utrwaliłby się model takiego właśnie, spolegliwego na arenie międzynarodowej, poklepywanego po plecach państwa, które o nic się nie upomina, nie definiuje w żaden sposób własnych interesów, a już na pewno nie podejmuje działań, by te interesy realizować. W istocie zdaje się na decyzje innych. Jeśli z III RP udałoby się uczynić świętość, każda próba zmiany panujących w niej reguł mogłaby być hałaśliwie określana - i wewnątrz, i z zewnątrz - jako świętokradztwo.
Zorganizowana akcja oczerniania nas w oczach światowej opinii publicznej nie rozpoczęła się wczoraj, ale właśnie teraz, od czasu przejęcia władzy przez PiS, doczekała się fazy, w której "świętość III RP" próbuje się już wykorzystać, kłamliwie przedstawiając każdą próbę reformy jako zamach na demokrację. Wszystko jedno co, banki, sklepy, szkoły, sądy, okazują się w III RP idealne, są wzorcem efektywności, wolności i demokracji. Wkrótce zapewne dołączą do nich media i wyższe uczelnie. Jeśli tak, niczego i pod żadnym pozorem zmieniać nie należy. Eurobiurokracja, już nie cichy, a głośny obrońca wyrosłych z okrągłostołowego "kompromisu" mechanizmów, ma być tego gwarantem. Zagraniczne, "zatroskane" komentarze, czytelnie zainspirowane przez naszych miejscowych rzeczników totalnej opozycji, wyraźnie na taki scenariusz wskazują.
Pamięć o Powstaniu Warszawskim to jeden z czynników, który sprawia, że większości Polaków taką "opcję zerową 1989 roku" trudno jednak wcisnąć. Wiemy, że mamy prawo być dumni z II RP, dumni z postawy Polaków z czasów wojny, mamy prawo do oceny i rozliczenia czasów PRL, wreszcie krytyki tego, co w czasach III RP jest złe. Mamy też prawo oczekiwać, że Polska będzie zmieniała się na lepsze, a nasze szanse tu w kraju i wobec zagranicy będą się wyrównywać. Nie mamy też wątpliwości, że oceny tego, jak Polska się zmienia, obywatele będą dokonywać na miejscu, w wolnych wyborach. I będą o tym dyskutować swobodnie, bez zewnętrznych nacisków. Mamy prawo oczekiwać, że inni będą to szanowali. Dla naszego rozwoju i bezpieczeństwa ma to znaczenie kluczowe.
W dziele informowania światowej opinii publicznej o naszej historii zyskaliśmy ostatnio istotnych sojuszników. Nie tylko głośne, warszawskie przemówienie prezydenta USA Donalda Trumpa, ale też wypowiedź księcia Williama, potrąciły bliskie nam struny. Dobrze byłoby teraz, na tej fali, wykorzystać obchody stulecia niepodległości Polski do popularyzacji prawdy o nas. Nasi dziadowie i ojcowie zachowali się jak trzeba. Broniąc ich dobrego imienia nie musimy kłamać, wystarczy, że zadbamy, by nie oczerniały ich kłamstwa innych...