Pisałem o tym tydzień temu. Potem, w minioną sobotę miałem okazję obserwować wizytę premiera w Ghazni, miałem okazję rozmawiać z żołnierzami o tym, co się stało. Jestem jeszcze bardziej przekonany o tym, że ta misja jest potrzebna, jestem jeszcze bardziej przekonany, że my wszyscy jesteśmy naszym żołnierzom winni wsparcie.
A więc, po kolei...
Jesteśmy w Afganistanie, bo to z terenu tego kraju rozpoczął się atak na naszego sojusznika, bo naszym obowiązkiem, jako członka NATO, jest wspólne stawienie czoła zagrożeniu, bo sami oczekując pomocy w razie niebezpieczeństwa, chcemy pokazać, że także jesteśmy gotowi, w razie potrzeby, takiej pomocy udzielić.
Jesteśmy w Afganistanie, bo choć udział w wojnie niestety pociąga za sobą bolesne ofiary, to jednak jest jedyną w swoim rodzaju "okazją" do ćwiczenia polskich żołnierzy i ich dowódców,
bo pokazuje, które elementy wyszkolenia i wyposażenia polskiego wojska nie przystają już do realiów współczesnych konfliktów, bo sprawia, że nasza armia musi budzić respekt ewentualnych napastników.
Jesteśmy w Afganistanie, bo to niezmiernie biedny kraj i ludzie tam potrzebują naszej pomocy, bo choć sami wciąż jeszcze na dorobku, możemy się już podzielić tym co mamy, z tymi, którzy są w większej potrzebie, bo argumenty, o tym, że nas tam nie lubią i nie chcą, biorą pod uwagę tylko jeden punkt widzenia, punkt widzenia Talibanu.
Dobrze wiemy o tym, że Afganistan to kraj korupcji, nepotyzmu, narkotyków. I co z tego? Pokażcie mi biedne kraje Afryki, którymi rządzą demokratyczne włądze, gotowe całą pomoc humanitarną, która do nich trafia, przekazać swoim obywatelom. To właśnie tworzenie instytucji demokratycznych, a nie zrzucanie z samolotów worków z ryżem może pomóc narodom wydobyć się z biedy. Rząd w Kabulu daleki jest od ideału, być może wczorajsze wybory nie były tak wolne i demokratyczne, jak być powinny, być może przed ostatecznym zatwierdzeniem ich wyników niemało nas jeszcze zaskoczy, ale nasze pieniądze wydawane na misję w Afganistanie, to pieniądze wydawane na szczytny cel. Jestem o tym przekonany.
Pozostaje wreszcie tajemnicza sprawa zawirowań, jakie niedawna tragedia w Adżiristanie wywołała w kręgach kierowniczych MON. Premier na wieść o tym, że polscy żołnierze nie mieli takiego wsparcia, jakiego potrzebowali, wybrał klasyczną ucieczkę do przodu i obarczył MON odpowiedzialnością za to, że wyposażenie misji nie jest takie, jak powinno. Donald Tusk zdał sobie sprawę, że opinia publiczna może pamiętać, że w ostatnich miesiacach budżet MON był obiektem nieustającej presji. I on i minister finansów domagali się od Bogdana Klicha znaczących oszczędności. Premier najpierw w kraju, a potem w Ghazni, oświadczył więc, że pieniądze w budżecie MON były, tylko nie wykorzystywano ich właściwie. Na spotkanie z polskimi żołnierzami w Afganistanie nie zabrał ministra obrony, można było uznać, że dni Bogdana Klicha na tym stanowisku są policzone. Gdy generał Skrzypczak wygłaszał w sobotę swoją słynną krytykę MON, zapewne nie wiedział, że w Ghazni premier powiedział już nam, dziennikarzom, że ma do ministra Klicha zaufanie i nie zamierza go odwoływać. I tak, generał Skrzypczak, mówiąc niemal dokładnie to, co premier, nagle wpadł jak śliwka w... konflikt. I tu premier reki mu nie podał. Przynajmniej oficjalnie. Dyskusja o tym, czy generał mógł powiedzieć to, co powiedział i wtedy, kiedy powiedział zdecydowanie zdominowała to, o co ewentualnie mogło mu chodzić. Czy całe to zamieszanie pomoże naszym żołnierzom w uzyskaniu lepszego sprzętu, czas pokaże.
--------------------------- A TU TEKST SPRZED TYGODNIA --------------------------
Tragiczne doniesienia o kolejnym żołnierzu, który oddał życie "za wolność naszą i waszą" wywołają z pewnoscią tradycyjną falę dyskusji o tym, "po co tam jesteśmy". Sprawą rządu i opozycji jest wspólne wytłumaczenie tym, którzy jeszcze tego nie rozumieją, że jesteśmy tam dla naszego wspólnego bezpieczeństwa, a służący tam polscy żołnierze wypełniają ważną i chwalebną, choć niezwykle trudną misję.
Inną sprawą jest ustalenie, co dokładnie wczoraj się stało i dlaczego patrol, który miał być pokazem siły dostał się w zasadzkę. Każda misja odbywana wraz z żołnierzami afgańskimi niesie ze sobą dodatkowe ryzyko. Ryzyko to jednak jest niemożliwe do uniknięcia. Bez afgańskich żołnierzy nikt wojny w tym kraju nie wygra.
Byłem w Afganistanie, w bazie Szarana, w lutym minionego roku, kiedy w wybuchu miny pułapki zginęło dwóch polskich żółnierzy. Mówiło się wtedy o tym, że być może plany ich patrolu były znane talibom. Wtedy Polacy zginęli podczas misji humanitarnej, której szczegóły były ustalane ze stroną afgańską. Dzień wcześniej sam byłem świadkiem poświęconej temu tematowi odprawy w siedzibie gubernatora prowincji Paktika. Następnego dnia patrol w którym jechałem przejechał bezpiecznie, następny, popołudniowy już niestety nie. Amerykański generał, który odpowiadał wtedy za szkolenie afgańskich oddziałów przyznał później, że nie sposób wykluczyć, ze doszło do zdrady.
Teraz, półtora roku później, szkolenie afgańskich oddziałów trwa i częścią misji polskich żołnierzy, jest współpraca z Afgańczykami tam, na miejscu, w polu. Nie ma na to rady. Nie da się wypełnić tej misji, izolując sie w bazach. Bez lojalnych wobec rządu sił afgańskich żadnej wojny nie da się tam wygrać. Za miejscowych żołnierzy, którzy zaciągają się do służby ręczą tam rodziny, starszyzna, w miare szkolenia można ich nieco poznać, ale nie sposób wykluczyć, że ktoś zdradzi. Zdecydowana większość z nich walczy mężnie i czasem niestety niektórzy z nich giną, wczoraj też mieliśmy tego przykład. Tę misję trzeba prowadzic razem z nimi...
To nie zmienia faktu, że po takich tragicznych wydarzeniach trzeba stawiać pytania o zabezpieczenie wywiadowcze naszych żołnierzy, wsparcie lotnicze, czy możliwe błędy po naszej stronie... Co jeszcze ważniejsze, trzeba na te pytania odpowiedzieć...