Nikt nie da ci tyle, ile polityk ci obieca - głosi popularne i uniwersalnie prawdziwe powiedzenie. W naszym kraju możemy być jednak świadkami wyjątkowej, choć pewnie potwierdzającej regułę sytuacji, w której oto rząd da nam tyle, ile opozycja nawet nie obieca. Mam na myśli kolejny etap wprowadzania polityki prorodzinnej, który PiS traktuje jako lokomotywę drugiej części kadencji, a opozycja jak diabeł święconą wodę. Pierwszy etap wprowadzania takiej polityki, program 500+ zakończył się wbrew opiniom opozycji spektakularnym sukcesem, są podstawy by przypuszczać, że teraz może być podobnie.
Opozycja ma wiele powodów, by programu prorodzinnego nie lubić. I myślę, że najmniej ważnym, jeśli w ogóle, jest problem skąd wziąć na to pieniądze. Kluczową sprawą wydaje się związana z nim popularność PiS i fakt, że bez jakiegoś załamania gospodarczego trudno będzie wrócić do władzy, nie popierając go. A z popieraniem polityki prorodzinnej w wersji proponowanej przez PiS problemy mają nie tylko liberałowie, ale i lewica. Jest to bowiem program głęboko dziejowo niesłuszny, wstawiający kij w szprychy obyczajowej rewolucji, na którą - późno bo późno, ale jednak - my Polacy powinniśmy się byli załapać. W pewnym sensie załapaliśmy się zresztą przez ostatnich 30 lat. Polityka prorodzinna PiS może ten szczególny rodzaj marszu ku Europie zatrzymać. Może nawet zmienić jego kierunek. Tego właśnie liberalno-lewicowe elity nie są w stanie zaakceptować.
Owszem, postępowa strona debaty publicznej czasem potrafi nawet przyznać, że mamy kryzys, a może nawet katastrofę demograficzną, jest to jednak dla niej tylko i wyłącznie argument za przyjmowaniem migrantów lub - w bardziej zaangażowanej wersji - za... in vitro, nic ponadto. To, że fizyczne bezpieczeństwo naszego kraju, także potencjał jego rozwoju będą od liczby ludności zależały, nie chce się jakoś do świadomości tych środowisk przebić. Nie wiem, czy ważniejsza dla nich jest kontynuacja pracowitego, rewolucyjnego rozbijania tradycyjnych struktur społecznych, czy pięknoduchowskie majaczenia o grożącym Ziemi przeludnieniu, wszystko jedno. Nadmiar dzieci jest w ich pojęciu zły, a rodziny wielodzietne są rodzajem wroga klasowego.
Słyszymy więc w ich komentarzach o tym fatalnym modelu Matki Polki, która ma zdaniem PiS-u tylko siedzieć w domu i rodzić dzieci. A przecież mogłaby pracować, awansować, realizować swoje ambicje, mieć aspiracje, realizować się w działalności społecznej czy politycznej. Robić karierę. No dobrze, a dlaczego to nie miałaby mieć możliwości wyboru i pracować, realizować się i robić karierę nie pracując zawodowo, lecz... rodząc i wychowując dzieci? Przez czas PRL-u i 30 lat naszej demokracji Polki przyzwyczajano do tego, że muszą pracować, że bez ich pracy budżet domowy się nie domknie. Nikt nie pytał, czy tego chcą, czy czują, że w ciężkiej, często fizycznej pracy realizują się bardziej, niż mogłyby się realizować w domu z dziećmi. Mówiono wiele o równości, choć w tym samym czasie spychano w obszar niemal patologii rodziny wielodzietne. I nie chodziło tu tylko o zwykle znacznie trudniejsze warunki materialne, ale całą otaczającą je atmosferę pewnego "dziwactwa". No bo jak można mieć tyle dzieci? Ano można. I jeśli ktoś chce i może, to warto. Pierwsze nieśmiałe próby pomocy, a przede wszystkim odbudowy dobrego imienia tych rodzin, choćby w postaci Karty Dużej Rodziny, pojawiły się już za poprzedniego rządu, ale dopiero 500+ i ewentualne kolejne działania mogą sprawić, że staną się faktycznie bardziej równouprawnione.
Choć generalnie nie po drodze mi z feministkami, sam uważam się za krypto-feministę w tym sensie, że faktycznie szczerze uważam kobiety za nie mniej, a często nawet bardziej zdolne, pracowite czy inteligentne od mężczyzn. Uważam też, że Panie mocniej niż my stąpają po ziemi, w najlepszym tego wyrażenia znaczeniu. Generalnie kobiety mogą robić praktycznie wszystko to, co mężczyźni, w większości przypadków nie gorzej, czasem nawet lepiej. Jest jednak coś, co Panie wyróżnia szczególnie, w czym mężczyźni nigdy nie będą mogli się z nimi równać. To macierzyństwo.
Pamiętam jeszcze z lat 80. minionego wieku wielką, światową dyskusję o tym, kiedy dziecko urodzi pierwszy mężczyzna. Oferowano nagrody, zawracano ludziom głowę, całe w sumie durne gadanie miało jedną zaletę, pokazywało, że urodzenie dziecka to dar, to przywilej, którego mężczyźni są pozbawieni. Jak to się stało, że w ciągu 30 lat z przywileju macierzyństwo stało się obciążeniem, tylko lewica wie. Ja nie rozumiem, dlaczego feministki tak bardzo chcą kobietom ten właśnie atut, tę wyjątkowość odebrać, dlaczego tak często przekonują, że warto z niej w imię jakiejś fałszywie pojętej nowoczesności rezygnować.
Tak naprawdę chodzi o to, by rodziny i same kobiety miały faktyczną możliwość wyboru, by każdy ich wybór, od bezdzietności po wielodzietność, był rozumiany i akceptowany. Nie sądzę, by zapowiedziane działania Prawa i Sprawiedliwości mogły odebrać kobietom wolność nie tłumaczenia się przed nikim z małej liczby dzieci lub bezdzietności, mam nadzieję, że jeśli się zmaterializują, pomogą przywrócić wolność wyboru wielodzietności. Bo Polska po prostu potrzebuje większej liczby dzieci. Nie wiem, czy zapowiedzi PiS zostaną zrealizowane i czy okażą się wystarczające, ale uważam, że są krokiem w dobrym kierunku. No, może poza pomysłem głosowania w imieniu dzieci. Tu byłbym rzecznikiem obniżenia wieku czynnego prawa wyborczego do choćby 16 lat. Ale to już zupełnie inna sprawa...
PS. Naukowo stawiane pytania, czego dokładnie współczesne kobiety oczekują i potrzebują, przynoszą ostatnio zaskakujące odpowiedzi. Do doniesień na ten temat obiecuję wrócić już niedługo.
(mpw)