Tak właśnie widzę to co dzieje się w naszym, "targanym konfliktami" kraju. Tabloidyzacja myślenia, upolitycznienie wszystkiego i pod każdym względem zbiera właśnie swoje żniwo i łączy ze sobą na przykład "sprawę Polańskiego" z tego tygodnia i "sprawę Alicji Tysiąc" z poprzedniego. W jaki sposób? Już wyjaśniam... Acha, dlaczego piszę o tym właśnie dziś? Bo to ostatnia chwila. Wszystko wskazuje na to, że wszyscy zaczniemy wkrótce mówić o sprawach znacznie poważniejszych...
W dyskusji o sprawach wieloznacznych, które wymykają się prostej, jednoznacznej ocenie: białe, czarne, trzeba poradzić się zdrowego rozsądku, trzeba oprzeć się na pewnych zasadach, trzeba postarać się o chwilę bezstronnego myślenia. Kiedy każda refleksja podporządkowana jest myśleniu o tym, kto na tym politycznie skorzysta, czyje będzie na wierzchu i kogo do czego uda się przekonać, nie ma dyskusji, zaczyna się pyskówka. A w gorączce pyskówki poważnie brzmią czasem nawet tezy całkowicie absurdalne. Problem w tym, że poważne traktowanie, nie mówiąc już o wygłaszaniu, tez absurdalnych jest w publicznej debacie grzechem śmiertelnym.
Wina Romana Polańskiego nie ulega wątpliwości. Także wina polegająca na ucieczce przed amerykańskim wymiarem sprawiedliwości. Sprawa jest znana, nic nowego na ten temat w ostatnich dniach na jaw nie wyszło. Jeśli więc przez lata w swej narodowej większości uznawaliśmy Polańskiego jesli nie za naszą "narodową dumę" to przynajmniej za "wielkiego rodaka" to nie obnośmy się teraz tak ostentacyjnie z naszym obrzydzeniem. Chcąc nie chcąc oglądaliśmy filmy i cieszyliśmy się Oscarem Polańskiego takiego, jaki jest. Przez sam fakt zatrzymania w Szwajcarii Roman Polański nie stał się nagle gorszym człowiekiem, niż był dzień wcześniej we Francji.
Nie dziwię się, że minister spraw zagranicznych podejmuje działania, by Romanowi Polańskiemu pomóc, wolałbym tylko, by to robił dyskretnie, nie szukając poklasku i politycznych zysków. Chciałbym też wierzyć, że zwykłemu Janowi Kowalskiemu w podobnej sytuacji, szef MSZ będzie pomagał równie gorliwie. Nie ma też wątpliwości, że sposób postępowania i rzeczywiste motywy Szwajcarii są i będą obiektem podejrzeń, nie ma powodów, by nie próbować tego wyjaśnić.
Nie dziwię się, że koledzy i przyjaciele Polańskiego go bronią. Po to człowiek ma przyjaciół, by stali przy nim w potrzebie. Nawet jeśli znalazł się w kłopotach tylko i wyłącznie przez siebie zawinionych. Prawdziwi przyjaciele Polańskiego zapewne zadają sobie też pytanie, czy sami zrobili wcześniej wszystko, by przekonać go do podjęcia prób porozumienia z amerykańskim wymiarem sprawiedliwosci i zamknięcia sprawy raz na zawsze. Nawet jednak "po przyjacielsku" broniąc słynnego reżysera nie można obrzucać błotem jego ofiary. Po prostu nie można. Nie można stawiać obok siebie na równych prawach osobowości 13-latki i czterdziestokilkuletniego mężczyzny. Nie można i nie wolno.
Roman Polański w ewentualnym starciu z amerykańskim sądem ma kilka atutów. Kara, która mogłaby mu być wymierzona nie musi już izolować go od społeczeństwa, bo przez ponad 30 lat pokazał, ze nie jest potworem. Kara nie musi też "pełnić funkcji resocjalizacyjnej", bo jego życie i twórczość raczej nie wskazują na demoralizację. Prawnicy artysty mogą też utrzymywać, że ucieczka z Ameryki dla człowieka, który mógł zawojować Hollywood, sama w sobie była już dotkliwą karą. Sama ofiara otrzymała też odszkodowanie i podkreśla, że żadnej kary się nie domaga. Wszyscy wiemy wreszcie o tragicznych wydarzeniach, których wcześniej w życiu Romana Polańskiego nie brakowało. To wszystko jest prawdą. Jednak nie całą prawdą. Amerykański wymiar sprawiedliwosci musi Polańskiego osądzić właśnie dlatego, by potwierdzić, że wszyscy sa równi wobec prawa. Dla tego samego powodu do więzienia musiała pójść sławna i bogata Martha Stewart, oskarzona "tylko" o utrudnianie śledztwa w sprawie podejrzanej transakcji giełdowej.
Co to wszystko ma wspólnego z Alicją Tysiąc? To wszystko nic. Debata publiczna na ten temat - bardzo wiele...
Alicja Tysiąc nie doczekała się sprawnego działania swojego państwa i wskutek tego urodziła zdrowe dziecko. Na szczęście ciąża i poród nie pozbawiły jej wzroku. Można to nawet uznać za pewnego rodzaju cud. Alicja Tysiąc upomniała się jednak o swoje prawa i decyzją Trybunału w Strasbourgu otrzymała odszkodowanie za to, że państwo nie umożliwiło jej odwołania się od decyzji nakazującej urodzenie dziecka.
Sprawa nie jest zwyczajna. Paradoks związany z tym, że matka domaga się odszkodowania za to, że musiała urodzić dziecko, które teraz - według jej rzeczników - bardzo kocha, nie zdarza się często. To pole do dyskusji dla filozofów, etyków, psychologów, może też prawników, ale nie polityków, nie organizacji feministycznych. Politycy powinni się zająć takimi korektami prawa i praktyki w służbie zdrowia, by każda kobieta, która zgodnie z obowiązujacym prawem może wystąpić o przerwanie ciąży, była pewna, że jej sprawa zostanie prawidłowo rozpatrzona. Organizacje feministyczne powinny zaś wreszcie przestać wykorzystywać Alicję Tysiąc i namawiać ją do kolejnych działań prawnych, bo każdy dzień spędzony w medialnej zawierusze, szkodzi jej i jej dzieciom. Jeśli prawo zostało złamane, pani Tysiąc należy się odszkodowanie i nie mam pretensji, ze zostanie ono wypłacone także z moich podatków. Dalsze nagłaśnianie tej sprawy, choćby w postaci sądowej walki z komentującymi ją mediami to jednak sposób na to, by pytanie o motywy działań matki pojawiało się jeszcze częściej. Niepotrzebnie. Feministki powinny wreszcie pomyśleć o rzeczywistych skutkach sprawy dla Alicji Tysiąc i jej córki. Powinny dać sobie spokój. Debata bez debaty? Może w pewnych szczególnych przypadkach lepiej milczeć...