Barack Obama minionej nocy zrobił to, czego oczekiwali jego zwolennicy. W drugiej debacie prezydenckiej był ostry, zdecydowany i agresywny. Zaprezentował się w sposób, który pozwala im uznać go zwycięzcą starcia w Hempstead. Oczywiście dla tych, którzy prezydenta nie lubią, zwycięzcą będzie Mitt Romney, który utrzymał wysoki poziom z pierwszej debaty i potwierdził siłę swojej kandydatury. Czy fakt, że obie strony mogą się tym razem chwalić oznacza, że to było "dla każdego coś miłego"? Niekoniecznie.
Jak ta wymiana zdań wpłynie na wyborcze preferencje Amerykanów przekonamy się jeszcze w tym tygodniu, kiedy pojawią się dokładne sondaże. O ile jednak można być pewnym, że nie zmieni ona opinii zdeklarowanych zwolenników każdego z kandydatów, nie jest jasne, jak wpłynie na tych najważniejszych wyborców, wciąż niezdecydowanych. Stanowcze stwierdzenia pod adresem rywala, których nie szczędzili sobie konkurenci, niekoniecznie muszą zachęcić do głosowania tych, którzy rzeczywiście jeszcze nie wiedzą, na kogo oddać swój głos. Tym bardziej, że nie zawsze nadążały za nimi fakty.
Dla tych szczególnych wyborców, którzy w praktyce rozstrzygną wynik głosowania istotne mogłyby się okazać informację o tym, co tak naprawdę kandydaci zamierzają zrobić. Tego jednak nie mogli się dowiedzieć. Przynajmniej w sprawach gospodarczych. Obamie udało się wskazać na szereg niekonsekwencji stanowiska Romneya, który w niektórych sprawach zdaje się mówić dziś co innego, niż twierdził jeszcze w czasie kampanii o nominację Partii Republikańskiej. Romney zdołał po raz kolejny skutecznie przywołać porażki ekonomicznych pomysłów ekipy Obamy, w tym problem z rosnącym deficytem budżetowym i bezrobociem na wciąż zbyt wysokim poziomie. I co z tego? Dla niezdecydowanych słuchaczy nadal niewiele. Jeśli Romney mówi, co chce zrobić, Obama wskazuje na jego niewiarygodność. Sam prezydent z kolei zadziwiająco mało mówi o swych planach na drugą kadencję, co tylko ułatwia Romneyowi atakowanie jego dotychczasowej polityki. I tak na okrągło.
Nie oznacza to oczywiście, że nic z ich wypowiedzi nie wynika. W kwestiach obyczajowych i - jak sądzę - w sprawach dotyczących polityki międzynarodowej, różnice ich stanowisk widoczne są gołym okiem i raczej się nie zmienią. Najciekawszy fragment drugiej debaty dotyczył sprawy ataku na konsulat w Benghazi, w którym zginęło czterech Amerykanów, w tym ambasador. Prezydent nie odpowiedział na pytanie, czemu administracja zignorowała wezwania do zwiększenia ochrony placówki. Romney nie wykorzystał okazji by go docisnąć. Romney oskarżył z kolei prezydenta, że długo nie wiedział, że atak nie był reakcją na obraźliwy dla muzułmanów film w internecie, tylko atakiem terrorystycznym. Tu koło ratunkowe rzuciła Obamie prowadząca debatę Candy Crowley z CNN, mówiąc, że w przemówieniu dzień po ataku prezydent faktycznie wspomniał o ataku terrorystycznym. To prawda, wspomniał, ale na odległość widać, że była to tylko figura retoryczna, a długo jeszcze administracja utrzymywała, że atak był wynikiem reakcji oburzonego tłumu. Sprawa z pewnością wróci w trzeciej debacie, poświęconej wyłącznie sprawom bezpieczeństwa i polityki zagranicznej. I to może być bardzo ciekawy wieczór.
Można się oczywiście zastanawiać, czy to co dzieje się za Oceanem ma dla nas tak naprawdę istotne znaczenie. Ja osobiście jestem przekonany, że tak. I to nie tylko ze względu na taki czy inny stosunek obu panów do spraw istotnych dla naszego bezpieczeństwa. Model amerykańskiej demokracji, wzorce prowadzenia kampanii, obserwacje dotyczące jej skuteczności mają bezpośrednie przełożenie na życie polityczne u nas. I w Polsce i w całej Europie. To Ameryka pokazuje na ile polityka to sztuka picu, pozbawione istotnego znaczenia zabiegi marketingowe, a na ile to rzeczywiste ważenie konkretnych argumentów, pod wpływem którego wyborcy decydują na podstawie faktów, a nie gestów. Jeśli wyniki wyborów w Ameryce pokażą, że ważne jest meritum, może i u nas powoli wróci czas uprawiania polityki na serio. I rozliczania rządzących z tego, co zrobili, a nie tego, co mówią.