Przyznaje, pochorowałem się. Drogi, moja i mojego zdrowia (mam nadzieję, że tylko na chwilę) się rozeszły. Nie było co robić, z nudów przeczytałem w minionych tygodniach chyba wszystkie gazety. A w tych gazetach, chyba ze 100 ocen pierwszego roku działalności rządu Donalda Tuska. O roku owym napisano już wszystko. Ale na blogu mogę przecież dodać swoje trzy grosze. Tym bardziej, że czegoś w tych ocenach nie rozumiem. No i... nie mogę się powstrzymać.

Jedna dotrzymana obietnica Tuska...

Nawet wielcy zwolennicy rządu Donalda Tuska przyznają, że sukcesów to on na swoim koncie żadnych nie ma. Dodają jednak, że dotrzymał pewnych obietnic. Przyjrzyjmy się im, bo moim zdaniem wypełnił tylko jedno zobowiązanie, wycofał polskich żołnierzy z Iraku. Zaraz, zaraz, a uspokojenie sytuacji w kraju, zmiana atmosfery politycznej, zajęcie się sprawami naprawdę istotnymi dla ludzi, a przede wszystkim - odsunięcie PIS-u od władzy? Przykro mi, ale mam wrażenie, że nawet to się rządowi premiera Tuska nie do końca udało.

Kiedy słyszę o tym, że w ciągu minionego roku w kraju jest spokojniej, że ludzie nie muszą się już niczego obawiać, zastanawiam się, kto przez wcześniejsze dwa lata czegokolwiek szczególnego się obawiał. Zwykli, przeciętni ludzie, chyba niczego nadzwyczajnego, choroby, może bezrobocia, ale tego, że CBA wejdzie im nad ranem do domu raczej nie, nie przesadzajmy. W naszym życiu nic się pod tym względem tak naprawdę nie zmieniło. Nie wspominam już nawet o rzekomo autorytarnych zamiarach PIS-u, bo po rozpisaniu wcześniejszych wyborów, chyba nawet najbardziej zagorzali tropiciele "kaczyzmu" przestali w to wierzyć.

Atmosfera polityczna jest teraz lepsza? Hmm... Czyżby? Platforma Obywatelska mimo zapowiedzi "polityki miłości" natychmiast po wyborach przeniosła ogień swej krytyki z PiS-u jako całości na prezydenta. Trudno uznać, że to przypadek, albo nieświadome działanie Tuska. Gdyby nie chciał pewnych wypowiedzi słuchać, to by swoich zagończyków uciszył. Ale nie uciszył. Antyprezydencki kurs zaowocował awanturami o Rona Asmusa, krzesła, samoloty. Jeśli nawet premier myślał, że Lech Kaczyński się cofnie i da zdominować, to się przeliczył. A rząd zaczął sprawiać wrażenie, że czepia się dla samego czepiania. Awantury nie służą żadnej ze stron, ale to silniejszy ponosi za nie większą odpowiedzialność. A w tej wojence silniejszą stroną jest rząd i jego parlamentarne zaplecze. Problem w tym, że dla przeprowadzenia rzeczywistych reform potrzebna jest współpraca, a nie wojna z prezydentem. Rząd skarżąc się, że prezydent działa na rzecz PiS i używając swego prawa veta, przeszkadza premierowi rządzić, potwierdza tylko, że PO wcale PiS-u od władzy nie odsunęła. Przynajmniej, nie całkiem.

Kiedy PIS wygrał wybory w 2005-tym roku Platforma Obywatelska znalazła się w stanie szoku, gdy wybory prezydenckie wygrał Lech Kaczyński, był to już szok do kwadratu. W ciągu miesiąca Donald Tusk poniósł dwie spektakularne i niespodziewane porażki, które w normalnej demokratycznej partii doprowadziłyby przynajmniej do chwilowego usunięcia go w cień. Zamiast tego, Platforma pod kierownictwem niedoszłego prezydenta przystąpiła do natychmiastowej, histerycznej i niezrozumiałej początkowo nie tylko dla „sierot po POPIS-ie” polityki niszczenia jakichkolwiek szans na współpracę. Idiotyczne żądanie negocjacji koalicyjnych w obecności kamer telewizyjnych było tego najbardziej jaskrawym przykładem. W PO wygrała postawa wrogości wobec PiS-u, całkowicie upadło znaczenie osób, które uważały, że wyborcze zapowiedzi współpracy z partią braci Kaczyńskich wypadałoby zrealizować. Jak przekonaliśmy się w minionym roku, „gabinet cieni” miał służyć PO tylko do krytyki, nie zaś do budowania programu, czy tworzenia projektów ustaw. PiS zachłysnął się z kolei niespodziewanym sukcesem i uwierzył, że może nagle zrealizować wizję „rewolucji moralnej” bez Platformy, a nawet wbrew Platformie. Nagle okazało się, że zwolennicy POPIS-su to naiwniacy, którzy nie rozumieją polityki, nagle okazało się, że większość wyborców obu czołowych partii musi pogodzić się z rzeczywistością, która z obietnicami nie ma żadnego związku. Co to ma wspólnego z rokiem rządu Donalda Tuska? Bardzo dużo.

Przez dwa lata rządów PiS Platforma krytykowała wszystko i pod każdym pretekstem. Uczyniła walkę z rządem sprawą nie tyle polityczną, ile estetyczną. Przy sporej pomocy mediów udało jej się sprawić wrażenie, że krytyka „Kaczorów” to naturalny odruch inteligentnych ludzi. A jak to bywa z odruchami, nie wszystkie są owocem rzeczywistych przemyśleń. Ta krytyka była czasem bardziej uzasadniona, czasem mniej, jej standardy konsekentnie jednak obniżano. Żarty z nazwisk, wzrostu, pogardliwe komentarze stały się chlebem powszednim debaty politycznej. Dyskusję zastąpił owczy pęd i taktyka zadeptywania konkurencyjnych pomysłów. Wojenny zapał udzielił się obu stronom i nadal dominuje. I PiS i Platforma mogły wspólnie nie dopuścić Samoobrony do władzy, nie zrobiły tego. Miały szanse zmodernizować kraj bez udziału partii chłopskiej, która broni KRUS-u bardziej niż niepodległości, nie zrobiły tego. Mogły choćby próbować prowadzić umiarkowaną, nowoczesną politykę, bez oglądania się na skrajne opinie. Nie zrobiły tego. Dziś, kiedy sytuacja gospodarcza i polityczna świata gwałtownie się pogarsza, coraz lepiej widać, jak wiele szans stracono. Stracili i premier Kaczyński i premier Tusk, a za ich przyczyną straciliśmy my wszyscy. PO mogła przekonywać wyborców, że to nie jej wina dopóki sama nie doszła do władzy. Teraz już nie może, bo okazało się, że sama powtarza błędy, które wcześniej krytykowała, że sama nie ma pomysłów, o których brak oskarżała poprzedników.

Chciałbym wierzyć, że po roku tropienia zbrodni PiS i walki z wrogiem w Pałacu Prezydenckim, Donald Tusk orientuje się już, że nie tędy droga. Jego najnowsze, umiarkowane wypowiedzi, to obiecujący sygnał. Mam też nadzieję, że Kancelaria Prezydencka bardziej, niż oblężoną twierdzą stanie się profesjonalnym ośrodkiem rzeczywistej myśli politycznej. Stoją przed Polską zbyt ważne wyzwania, byśmy mieli dalej tracić czas na awantury wewnętrzne. To, kto będzie następnym prezydentem Rzeczpospolitej nie ma w tej chwili dla Polaków żadnego znaczenia. O sprawy bezpieczeństwa ekonomicznego, energetycznego, wreszcie wojskowego trzeba zabiegać tu i teraz przy współpracy premiera i prezydenta, takich, jacy są. Przy okazji incydentu w Gruzji pojawiają się pytania, czy polski prezydent jest traktowany z należnym Rzeczpospolitej szacunkiem. Czy jednak możemy się domagać od innych szacunku do prezydenta, który nie jest w kraju szanowany przez premiera rządu, czy Marszałka Sejmu? Panowie, pora dorosnąć. Energię marnowaną na jałowe spory i obrzucanie się wyzwiskami lepiej wykorzystać na tworzenie spójnej strategii postępowania w obliczu światowych kryzysów. Tego my wyborcy, my dziennikarze, powinniśmy się od obu stron domagać. I nie odpuszczać nikomu. Może jakaś forma układu „wasz prezydent, nasz premier” mogłaby pomóc ocalić coś z tego, co w idei POPIS-u było dobre. Naiwne? To prawda. Ale nie przekonujcie mnie, że niemożliwe.

CDN...