Nie znoszę złych filmów. Bardziej niż złych filmów, nie cierpię złych filmów, które udają, że są dobre. A najbardziej denerwują mnie złe filmy, których twórcy wiedzą, że mogliby zrobić je lepiej, ale z jakiegoś powodu nie muszą. Tę głęboką analizę własnego gustu filmowego zawdzięczam piątkowej wizycie w kinie. Wybrałem się na "Obywatela Milka". Historia pierwszego otwartego geja, wybranego w USA na urząd publiczny, opowiedziana przez Gusa van Santa, otrzymała aż osiem nominacji do Oscara, w tym, za reżyserię, scenariusz i dla najlepszego filmu. To wydawało się gwarancją udanego wieczoru. Nic z tych rzeczy. "Obywatel Milk" jest typem propagandowej agitki, która nie tylko nie udaje obiektywizmu, ale wprost mówi widzom, że żaden obiektywizm nie jest jej do niczego potrzebny.

"Obywatel Milk" to nie pierwsza kinowa próba zmierzenia się z życiorysem jednej z ikon kultury amerykańskich gejów. Dokument "The Times Of Harvey Milk" z 1985 roku zdobył nawet Oscara. Postaram się zobaczyć tamten film, bo po obejrzeniu obrazu van Santa mam wrażenie, że prawdy o Milku dalej nie znam. U van Santa spotykamy go tuż przed śmiercią, kiedy nagrywa swoje wspomnienia na wypadek, gdyby go zamordowano. Cofamy się o 8 lat, gdy spotyka w metrze swego przyszłego partnera i w noc poprzedzająca swe 40 urodziny przyznaje, że niczego ważnego nie zdołał jeszcze w swym życiu zrobić. Obaj przenoszą się do San Francisco, zakładają sklep fotograficzny i gromadzą wokół siebie liczną już, ale wciąż jeszcze wtedy mało zorganizowaną społeczność gejowską tego miasta. Film opowiada o trzech nieudanych i jednej - zakończonej sukcesem - kampanii wyborczej Milka do rady miasta. Śledzimy potem jego skuteczną walkę o odrzucenie prawa, zakazującego gejom pracy nauczyciela w szkołach publicznych. Jesteśmy wreszcie świadkami jego śmierci z rąk innego radnego Dana White'a.

Najbardziej porusza mnie nie to, że van Sant pewne wstydliwe aspekty życia Milka pominął. Przede wszystkim razi mnie to, że nawet sygnalizując, że Milk aniołem nie był, nie widzi powodu, by zrezygnować z hagiograficznego tonu swej opowieści. Znaczenie życia, działalności i tragicznej śmierci Milka dla społeczności gejowskiej w USA nie podlega wątpliwości, ale jego życie miało też ciemne strony. Z jakichś powodów jeden z jego partnerów popełnił samobójstwo, a trzech podjęło próby samobójcze. Jego zabójca, który po skandalicznie krótkim wyroku wyszedł na wolność, także odebrał sobie życie. Nie wiemy, co naprawde wydarzyło się między Milkiem a Whitem, być może zabójca był przekonany, że Milk zrujnował mu karierę, być może było w tym coś więcej. Tego się nie dowiadujemy. Van Sant w oparciu o zaskakująco płaski scenariusz Dustina Lance'a Blacka stworzył jednowymiarową biografię w której nie ma miejsca na pytania. Mimo starań Seana Penna, które i tym razem wyróżniono oscarową nominacją, dalej nie wiem, na czym naprawde polegał urok Milka, który zapewnił mu tak wielką popularność. Podobno miał wielkie poczucie humoru. Podobno...

Film nie wychodzi poza schemat biografii typu " wielki człowiek w walce z całą bigoterią świata". Być może Gus van Sant, otwarcie mówiący o swym homoseksualizmie, tak to sobie zaplanował. "Gazeta Wyborcza" cytuje jego wypowiedź, że "film miał pokazać środowisku homoseksualistów, że warto się zjednoczyć". Jeśli tak, to w porządku, tylko co mnie, szaremu widzowi do tego. Nikt nie uprzedzał mnie, że to film dla określonego odbiorcy, oczekiwałem, że będzie tam coś dla mnie. Nie było. Zdaję sobie sprawę, że przytłaczajaca większość recenzji tego filmu jest pozytywna, jeśli nie entuzjastyczna. Na jego korzyśc przemawiają oscarowe nominacje. Jednak dla mnie to projekt chybiony, który nie ułatwi nam, nie-gejom zrozumienia środowisk homoseksualnych. Co więcej zdaje się umacniać stereotypy, o których wiem, że są nieprawdziwe. Geje i lesbijki to tacy sami ludzie jak inni. Tyle, że czasem w swojej walce u równouprawnienie zapominają, że tacy sami, to znaczy, nie tylko nie gorsi, ale także nie lepsi. Tacy sami. Kochają, zdradzają, cieszą się i cierpią jak inni. Samo życie. "I want to recruit you" - zwykł mawiać na początku swych wystąpień Harvey Milk. "You are already recruited" - zdaje się mówić Gus van Sant. Przedwcześnie.