Dalajlama uczynił Lechowi Wałęsie i nam wszystkim wielką przysługę. To dzięki wizycie duchowego przywódcy Tybetańczyków, ćwierćwiecze Pokojowej Nagrody Nobla dla Wałęsy stało się imprezą "żywą", o której ktokolwiek na świecie się dowiedział. Bez spotkania Dalajlamy z Nicolasem Sarkozym i tradycyjnych w takich wypadkach chińskich protestów, pewnie agencje by tego nie zauważyły. Dobrze się więc stało, bo każda okazja do upowszechnienia wiedzy o "Solidarności" warta jest wykorzystania. Tym bardziej, że takich okazji może nie być już zbyt wiele. Za rok, może być już ostatnia...
Jeśli proces „palikotyzacji” polskiej polityki będzie postępował tak szybko, jak przez ostatnie trzy lata, za rok, w 20-lecie wyborczego zwycięstwa „Solidarności”, będziemy mieli do wyboru kilka konkurencyjnych imprez rocznicowych, każdą z udziałem innego „czołowego przedstawiciela solidarnościowej opozycji” i garstki jego zwolenników. A jeśli już ktoś zorganizuje centralne obchody to „ludzie honoru” z ówczesnej strony rządowej, którzy do tego czasu staną się już jedynym symbolem tamtego „historycznego kompromisu”. Jeszcze chwila, a w ogóle okaże się, że to Partia, która „socjalizmu miała bronić, jak niepodległości”, z czystego altruizmu, łaskawie postanowiła podzielić się władzą. Ot tak, by nam wszystkim żyło się lepiej.
Od prawie 20 lat, część „solidarnościowych” polityków, kłóci się z innymi „solidarnościowymi” politykami o to, jak wiele można postkomunistom wybaczyć, za co ich rozliczać i po co w ogóle rozliczać, skoro przecież tak wielu z nich to „ludzie honoru”. W ciągu ostatnich trzech lat lewica na tyle zniknęła z pola widzenia, że politycy mniej lub bardziej „solidarnościowi” mają już do walki tak naprawdę tylko siebie. I walczą jak najęci. Byli komuniści, SB-ecy i wszelkiej maści post-nomenklatura mają się znakomicie. Za to ludzie, którzy kiedyś mieli odwagę, albo chociaż poczucie przyzwoitości, żeby się totalitaryzmowi opierać, nie wstępować do partii i komunie w żaden sposób nie pomagać, teraz obrzucają się wyzwiskami.
Nie mam tu na myśli jednej strony postsolidarnościowego sporu. Oprzytomnieć muszą obie. Bo choć spierają się także o wiele spraw ważnych, jeśli nie nawet fundamentalnych, przy okazji pokazują małostkowość, która zaczyna już męczyć. Niech sobie to nazwą, jak chcą, nową grubą kreską, rokiem spokojnego życia, układem na rzecz rozsądku, wszystko jedno. Niech przerwą na jakiś czas kampanię prezydencką, niech uczynią rok 2009 kolejnym „Rokiem Solidarności”. Niech wielkie rocznicowe obchody początku „Jesieni Ludów” zorganizują razem jeden Lech i drugi Lech, jedna Kancelaria i druga Kancelaria, ci postsolidarnościowi politycy, którzy są u władzy, którzy byli u władzy, którzy marzą, że wrócą do władzy i którzy wiedzą, że do władzy nie wrócą. Ot tak, na zasadzie… solidarności. Bo jak tę 20-tą rocznicę zmarnujemy, to nikt za nas jej pamiętał nie będzie. Ani na świecie, ani wkrótce nawet w Polsce. Coraz młodsi wyborcy, zniecierpliwieni awanturami, w końcu skreślą wszystkich ich uczestników i nie będą chcieli już nawet słuchać, o co wtedy tak naprawdę chodziło.
Co ma do tego Dalajlama? Bardzo dużo. On wie, że Lech Wałęsa jest nie tylko polskim narodowym symbolem. Jest także symbolem Pokojowej Nagrody Nobla, jednym z nielicznych przypadków, kiedy decyzja komitetu w Oslo, rzeczywiście wpłynęła na losy świata. Być może dzięki przypadkowi elektryka z Gdańska Pokojowy Nobel przyczyni się także do przyszłego zwycięstwa Dalajlamy w Tybecie, czy Aung San Suu Kyi w Birmie. Lech Wałęsa jest przykładem tego, że w polityce nic nie jest niemożliwe. I w tym sensie swym zaproszeniem do Gdańska uczynił przysługę także Dalajlamie. To, że przy okazji i prezydent i premier spotkali się z gościem, dało nam na chwilę choćby złudne wrażenie, że idea solidarności im jeszcze z głów całkiem nie wyparowała.
Dla nas Polaków Lech Wałęsa nie jest już tak doskonałym symbolem, jakim jest dla świata. Za dobrze pamiętamy mu chybioną prezydenturę, podejrzanych kapciowych, trudną chwilami do zniesienia arogancję, wreszcie brak odwagi cywilnej, by się do końca zmierzyć, ze swoją przeszłością. Ale Lech Wałęsa jest jedynym Lechem Wałęsą, jakiego mamy. Inny nie będzie. Pamiętamy wciąż chwile jego wielkości, a gdańskie uroczystości pokazały, że jego magia ciągle działa. Owszem, obchody potwierdziły też niestety, że potrafi często gadać jak potłuczony. Jego pomysły „poprawiania Mojżesza”, czy „świata wspólnych wartości” trudno traktować poważnie nawet w przenośni. To nie jest jednak wielki problem, bo Wałęsy nikt w Polsce tak naprawdę już nie słucha, obie solidarnościowe strony nauczyły się go tylko wykorzystywać. Ci, którzy kiedyś go popierali teraz uczynili z niego tarczę - symbol układu, który miał zakonserwować. Z kolei ci, którym kiedyś odebrał znaczek „Solidarności”, którzy go latami bez żenady wyśmiewali i zwalczali, teraz gotowi są wznosić mu pomniki, byle w ten sposób dołożyć zwolennikom lustracji. A Lech daje się wykorzystywać, bo przecież jak zwykle jest przekonany, że wykoleguje wszystkich. A może tak przez chwilę dałby się jeszcze wykorzystać nam wszystkim w najlepszy możliwy sposób, jako symbol zwycięstwa? Obrażanie historyków, którzy przyglądają się jego przeszłości, wymyślanie ludziom, z którymi kiedyś blisko współpracował, nawet jeśli ich drogi rozeszły się w latach 80-tych, czy 90-tych, tolerowanie tylko tych, którzy mu schlebiają, to mało eleganckie zachowanie jak na symbol. Tym bardziej symbol „Solidarności”. Lech Wałęsa może jeszcze coś dobrego zrobić. Może zechce… 20-lecie wyborów 1989 roku, już tuż, tuż…