Trudno o projekt społeczny równocześnie tak słuszny i powszechnie oczekiwany, jak i masowo przez "opiniotwórcze kręgi" zwalczany, jak program 500 +. Myślę, że debata wokół niego wiele mówi o stanie naszych współczesnych umysłów, a zapewne też i w dużym stopniu serc. Może też i naszych portfeli. Nie chodzi mi przy tym o dyskusje i spory o szczegółach programu, jego kosztach i sposobach finansowania, która są naturalne, ale o to głośne "nie, bo nie", którego w obecnej debacie publicznej nie sposób nie usłyszeć.
Kwestie finansowe, ciążąca na rządzie odpowiedzialność za budżet i taką konstrukcję programu, która do maksimum zwiększy szanse na to, że okaże się dobrą inwestycją w naszą przyszłość, nie podlega dyskusji. Wszyscy mamy prawo oczekiwać, że władze zrobią to dobrze, a przed przyjęciem ostatecznych rozwiązań wysłuchają opinii z różnych stron. Także w sprawie rodziców samotnie wychowujących dzieci, czy nieznacznie przekraczających próg dochodowy. Na koniec jednak decyzja należy do parlamentu i rządząca partia ponosi za nią pełną odpowiedzialność. Na dobre i na złe.
Owo "nie, bo nie" ma jednak moim zdaniem dwie przyczyny zupełnie ze sprawami budżetowymi nie związane, jedną natury ideologicznej, drugą politycznej.
Po pierwsze, poparcie tego projektu wymagałoby ze strony zwłaszcza lewicowo-liberalnych "elit" przyznania, że ich projekt modernizowania kraju przez jego wyludnienie nie przyniósł dobrych skutków i musi być zweryfikowany. Jak mniemam - dla wielu feministyczno-ekologiczno-równościowo-antykościelnych środowisk, to warunek absolutnie nie do przejścia. Od lat głoszą oni mniej lub bardziej wyraźne przesłanie o potrzebie ograniczenia urodzeń dzieci, nie ma powodu, by nawet wobec prawdziwie zaglądającego nam w oczy kryzysu demograficznego mieli te narrację zmienić. Nie da rady. Dla tej - nielicznej, ale wpływowej do tej pory - części opinii publicznej, program 500+ jest ideologicznie szkodliwy, niezależnie od wyliczeń finansowych.
Druga przyczyna, natury politycznej, jest oczywista. Wszyscy aktorzy obecnej sceny politycznej w Polsce zdaja sobie sprawę, że Prawo i Sprawiedliwość realizując ten program dotrzymuje bardzo istotnej wyborczej obietnicy. Dla części jego wyborców, zwłaszcza tych z "nowego naboru" może wręcz najważniejszej. Program 500+, jeśli zostanie wprowadzony i będzie działał przynajmniej poprawnie (bez szkody dla budżetu z choćby minimalną dziecięcą górką) może dać PiS-owi nadzieję na spokojniejsze rządy i utrzymanie władzy w 2019 roku. Przy okazji opozycja niewiele może tu ugrać. Ta która rządziła, długo działała raczej na niekorzyść rodzin. Korekta ostatnich lat ich rządów skutków wcześniejszych zaniechań nie naprawiła, wielkich sukcesów jeszcze nie przyniosła, a jeśli nawet przyniesie, "skonsumuje" je 500+. Nie wypada przy tym głosować przeciw, chyba że pod pretekstem ratowania budżetu przed katastrofą. Opozycja, która jeszcze nie rządziła też wie, że nie wypada być przeciw. Zobaczymy, jak się zachowa.
Do tego wszystkiego dochodzi istotny paradoks. Istotą mechanizmu, który miałby skłonić lub po prostu ośmielić rodziny do posiadania kolejnych dzieci jest absolutna stałość 500+. Na to zresztą zwracają uwagę przeciwnicy ustanawiania górnego limitu dochodów. Rodzice - jeśli faktycznie te pieniądze miałyby przeważyć - musza mieć pewność, że za cztery, czy osiem lat, nikt im tego nie odbierze. Nawet jeśli ich dochody wzrosną. W interesie skuteczności programu istotne byłoby więc, by nikt go nie kwestionował. Z kolei w politycznym interesie PiS przed kolejnymi wyborami, niepewność w tej sprawie, obawa, że ktoś jednak mógłby te pieniądze odebrać, byłaby korzystna. Obie strony muszą zdawać sobie z tego sprawę.
Teraz przejdźmy do tych, którzy - jak ja - bezpośrednich korzyści z tego programu w swoim budżecie już nie odczują (synowie już studiują). Ponieważ inni dostaną, a ja nie, mógłbym nawet uznać, że mi się względnie pogorszy, a mimo wszystko się cieszę. Cieszę się, że wreszcie coś w sprawie demograficznej przyszłości narodu zaczęło się dziać. Że to kosztuje? To prawda, ale każdy kto wychowuje dzieci wie, że są to poważne koszty i owszem uważam, że w sytuacji, w jakiej jesteśmy, rodzicom należy się pomoc. Ba, mam nadzieje, że sytuacja budżetowa kraju będzie się poprawiać i z czasem program ulegnie rozszerzeniu, choćby przez likwidację limitu wieku pierwszego dziecka, które sprawia, że na drugie przysługuje wsparcie. Rodzice, których pierwsze dziecko jest nastolatkiem też się jeszcze przecież na kolejne mogą zdecydować.
I jeszcze na koniec uwaga do tych, którzy martwią się, że program nie tyle zachęci do rodzenia większej liczby dzieci, ile będzie po prostu socjalnym wsparciem dla rodzin wielodzietnych. Otóż uważam, ze tym rodzinom absolutnie należy się wsparcie i ta pomoc, nawet w tej formie też jest dla Polski dobrą inwestycją. Bieda, niedostatek, mają istotny i niestety bardzo zły wpływ na rozwój dzieci, na ich przyszłe dorosłe życie. Potwierdzają to liczne prace naukowe. Ograniczenie obecnych w Polsce obszarów biedy, które często, choć przecież nie zawsze dotyczą właśnie rodzin wielodzietnych, będzie naszą wspólną inwestycją w przyszłość. Wierzę, że udaną.