Euro przypadło w niekorzystnym momencie. Niekorzystnym dla wszystkich tych, którzy choć deklarują, że czują się Polakami to jednak głośniej lub ciszej dają do zrozumienia, że biało-czerwoność ich uwiera. Wydawało się, że oto ich emocje zaczyna podzielać coraz większa grupa rodaków, a tu przyszło Euro, które okazuje się prawdziwym świętem biało-czerwoności. Niektóre przejawy tego święta są całkiem fajne, niektóre kiczowate, ale nie sposób nie zauważyć, że biało-czerwoność w Polsce wróciła do mody.
Nie jest przy tym tak, że owa biało-czerwoność od razu całkowicie zdominowała "kolorowość". Kolorowości jest w Polsce teraz bardzo dużo. Tyle że ową kolorowość noszą na swoich sztandarach inni. Irlandczycy szczycą się zielenią, Holendrzy są "oranje", Chorwaci mają swoje szachownice, Włosi są niebiescy. Czasem dochodzi do zabawnych sytuacji, jak w przypadku Szwecji i Ukrainy, gdy dwie grupy kibiców świętują w "swoich" barwach, tylko rozróżnić ich nie sposób, bo barwy mają jednakowe. No, ale właśnie w czasie Euro wszyscy rozumieją, że barwy są właśnie po to, by nas identyfikować, więc jeśli nam nikt naszej biało-czerwoności nie obrzydza to i nas ta "ich" kolorowość wcale nie drażni. Jest naturalna, a to co naturalne przecież zwykle bywa najzdrowsze. Co więcej, właśnie ta wielobarwność sprawia, że spotkania (nie bijatyki) z innymi kibicami są najciekawsze. Jeśli ktoś kiedyś w szale unifikacji nakaże wszystkim nam w Unii Europejskiej nosić niebieskie sztandary z gwiazdkami, już tak fajnie nie będzie. Czy zresztą kogokolwiek dziwi brak tych sztandarów w symbolice Euro? To nie są nasze barwy. I tyle. A kolorowość, kiedy nie jest "anty biało-czerwona", może być nawet fajna.
Euro daje nam wyjątkową okazję przekonania się, jak przekazy zagranicznych mediów mają się do rzeczywistości. To lekcja ważna z dwóch powodów. Po pierwsze pokazuje, jak jałowe bywa czasem przeglądanie się w opiniach i komentarzach obcojęzycznych mediów, bo ich orientacja w sytuacji w Polsce i obiektywizm bywa na bardzo niskim poziomie. Drugi powód jest może jeszcze nawet ważniejszy, pamiętajmy, że opinie mediów na temat jeszcze innych krajów bywają równie jednostronne i płytkie. Warto o tym pamiętać, gdy chcemy się dowiedzieć czegoś o takich na przykład Węgrzech.
Takie niewesołe wnioski przyszły mi do głowy już przed tygodniem, kiedy tuż przed Euro ulubionym tematem agencji prasowych i mediów zagranicznych stał się rasistowski wybryk kiboli z Krakowa podczas treningu Holendrów. Byłem na tym treningu, słyszałem parę okrzyków pod adresem UEFA i lokalnego rywala, ale nie słyszałem "małpich odgłosów". Nie twierdzę, że w ogóle ich nie było, przyszedłem 10 minut po początku treningu, siedziałem po drugiej stronie stadionu. Nawet jeśli były, na pewno nie decydowały o atmosferze na stadionie. Ponad 20 tysięcy ludzi śpiewało, po meksykańsku falowało, było sympatycznie, życzliwie, normalnie. Rozpowszechniany w Europie i na świecie obraz tego treningu był głęboko niesprawiedliwy i Holendrzy, życzliwie przywitani przez przytłaczającą większość kibiców, nie powinni takiego obrazu budować. Panowie Holendrzy zachowaliście się nieelegancko i nie dziwcie się, że Kraków już wam kibicował nie będzie. Swoimi słowami i wywołaną nimi aferą nie zrobiliście przykrości grupce kiboli, zrobiliście przykrość normalnym, życzliwym Krakowianom. Tego, będąc gościem, się nie robi.
Nie chodzi o to, by zamykać oczy na przejawy rasizmu. Chodzi o to, by zwalczać jego prawdziwe, a nie wydumane przyczyny. Polacy nie wysysają rasizmu (podobnie jak antysemityzmu) z mlekiem matki. Polacy wciąż jeszcze za słabo znają obcych, by się ich towarzystwie czuć w pełni komfortowo. Ale z czasem to się zmieni. I może się zmienić tylko na lepsze. Nie mam wątpliwości, że i Euro przyczyni się do zwiększenia naszej sympatii wobec obcych. Przyczyni się choćby dlatego, że mamy teraz okazję lepiej tych obcych poznać. I polubić. Tak jak choćby tych Greków z polskimi szalikami. I tych bez szalików też.
Oskarżenia o rasizm płynące ze strony Anglików, Holendrów, czy przedstawicieli innych narodów z kolonialną przeszłością, które z gorliwością neofitów przekonują teraz, że dyskryminacja jest be, to prawdziwie smutny chichot historii. Polska polityki kolonialnej nie prowadziła, nie mieliśmy nawet takiej okazji. Rasizm nigdy nie był elementem świadomości narodowej Polaków, przynajmniej takiej, jaką moje pokolenie wyniosło ze szkoły i z domu. I to coś, z czego teraz możemy być dumni. Zamiast nieustannie pouczać się w sprawie rasizmu, który owszem zbyt często u nas widać, odwołajmy się do dobrych tradycji. I na ich podstawie budujmy sympatię do innych. Jak zresztą doskonale widać, słychać i czuć, to nie podteksty rasowe budzą w kontaktach polskich kibiców z innymi w czasie tego Euro największe emocje. I chyba nikt nie twierdzi, że to polscy kibice rozwinęli na trybunach Narodowego prowokacyjny baner z napisem, którego nawet nie chce mi się przywoływać. Choć owszem, mogą znaleźć się i tacy, którzy stwierdzą, że to była reakcja na jakąś naszą winę.
W tym szaleństwie samobiczowania niektórzy dochodzą już do wniosku, że trzeba wyrzucić z listy lektur " W pustyni i w puszczy" Sienkiewicza, bo uczy nas ideologii kolonializmu. Nie wiem, co autorzy takiego pomysłu myśleli podczas lektury tej książki, ja pamiętam, że przyjaźń Kalego i Mei z polskimi dziećmi była dla mnie poza Murzynkiem Bambo pierwszym sygnałem, że Murzyni są fajni i warto byłoby się z nimi bawić. Od tego czasu nauczyłem się już nie używać słowa Murzyn, ale sympatia do osób o czarnym kolorze skóry wyniesiona z tamtej opowieści mi nie minęła. I nie minie. A co do listy lektur to Panie i Panowie Rewolucjoniści, pamiętajcie, że bez znajomości pojęcia "moralności Kalego" młody człowiek niczego ze współczesnej polskiej rzeczywistości nie zrozumie.
P.S.: Po raz pierwszy od lat, naszym piłkarzom udało nam się odwrócić kolejność "meczu o wszystko" i "meczu o honor". Mecz o honor już zagrali, teraz pora na mecze o wszystko. Oby więcej niż jeden.