Żyjemy w epoce sondaży. Badania opinii publicznej zamawiają politycy, media, producenci pasty do zębów. Wszystko poza pogodą (a to akurat szkoda) zależy od sondaży. Biorąc pod uwagę znaczenie, jakie im przypisujemy, moglibyśmy właściwie zrezygnować z wyborów i poprzestać na badaniach opinii publicznej. To byłoby prostsze i tańsze. Co wiecej, wyniki sondaży mogłyby kształtować scenę polityczną na bieżąco. Po porannej lekturze poniedziałkowych gazet, premier pozostawałby w swym gabinecie lub ustepował miejsca liderowi opozycji. Roszady w ławach rzadowych byłyby na porządku dziennym obrad Sejmu. Marszałek Izby nigdy nie byłby do końca pewien, czy za chwilę nie bedzie musiał rozstać się z laską. Wreszcie prezydent, któremu w trakcie nieudanego orędzia poparcie spadłoby poniżej kreski, na żywo zwalniałby miejsce na wizji swemu najpopularniejszemu konkurentowi.

OK, może troche się zagalopowałem, ale rzeczywistość, którą obserwujemy wokół nas niebezpiecznie zbliża się do takiego obłędu. Politycy w sondażach szukają inspiracji do jakiejkolwiek aktywności. Na szczęście my, także ci, których nigdy żadne biuro badania opinii o opinię nie pytało, mamy jeszcze w dłoni wyborczą kartkę.

Najbliższa okazja do weryfikacji sondażowych prognoz będzie już w pierwszy wtorek listopada. Amerykańska kampania prezydencka, a także poszczególne stanowe kampanie o miejsca w Senacie i Izbie Reprezentantów wskazują na poważne szanse Demokratów przejęcia pełnej kontroli w Waszyngtonie. Jeśli wierzyć sondażom, w ich zasięgu jest nawet "Święty Graal" amerykańskiej polityki, czyli 60 miejsc w Senacie, które pozwalają przerwać wszelkie próby zablokowania przez opozycję inicjatyw rządzącej partii. Na nieco ponad dwa tygodnie przed wyborami, zapatrzeni w sondaże możemy się tylko zastanawiać, czy Amerykanie na taki wariant całkowitej zmiany się zdecydują. Tym bardziej, że Obamie zależy raczej nie na kosmetyce, ale zmianie przez duże Z.

Ani argumenty, ani pozytywne, czy negatywne kampanie nie zmienią już decyzji zdeklarowanych zwolenników Baracka Obamy lub Johna McCaina. Do dyspozycji polityków pozostaje tylko kilka procent naprawdę niezdecydowanych wyborców, którzy wciąż mogą przechylić szalę. Oni jeszcze mają nad czym myśleć. Jaki będzie wpływ sondazy na ich opinię? Ostatnia debata pokazała, że McCain potrafi przejść do ofensywy i tematy ekonomiczne nie są wyłączną domeną Obamy, jednak sondaże pozostają korzystne dla senatora z Illinois. Senator z Arizony musi więc rzucić na szalę wszystkie siły tym bardziej, że Sarah Palin wyczerpała już chyba (jeśli wierzyć sondażom) możliwości dodania mu głosów. Republikanie mogą w ostateczności chwycić się brzytwy, próbować "postraszyć" niezdecydowanych wyborców sondażami i widocznym w nich widmem całkowitej dominacji Demokratów, ale to wcale nie musi im pomóc.

Barack Obama wygląda na coraz bardziej pewnego siebie, przekonanego nie tylko o tym, że te wybory wygra, ale też zmieni świat. Chce nie tylko wygrać, ale wygrać wysoko, by mieć mandat do wprowadzenia radykalnych zmian. Tempo jego kampanii nie słabnie. Trudno przypuszczać, by lekkomyślnie popadł w przedwczesny triumfalizm, doświadczenia prawyborów (i Hillary Clinton) pokazały mu wyraźnie, że wyniki sondaży jeszcze zwycięstwa nie dają. Byłby jeszcze bardziej ostrożny, gdyby przeczytał dziś... "Gazetę Wyborczą" :).

"Gazeta" publikuje wyniki sondażu PBS DGA na temat szans Lecha Kaczyńskiego i Donalda Tuska w wyścigu do prezydentury 2010. Sondaż - zdaniem redaktora "GW" - pokazuje, że "coraz więcej wyborców Kaczyńskiego twierdzi... że głosowało na Tuska." "Gazeta" pisze, że ankietowani nie chcąc się przyznać, że głosowali na obecnego prezydenta zaniżają jego wyniki, w porównaniu z faktycznymi, o 12 procent, inaczej mówiąc "obecni ankietowani próbują zmienić zdanie w czasie przeszłym". "Oszukują ankieterów czy siebie?" - pyta "Gazeta".

Hmm. To ja podpowiem jeszcze jedno pytanie. Tak dla kompletu. A może ankieterzy sami siebie oszukują? Widząc, że na Kaczyńskiego głosowało w 2005 roku 54 procent wyborców, a teraz przyznaje sie do tego 42 procent badanych, na miejscu PBS DGA zastanowiłbym się, czy "reprezentatywna grupa 1065 osób" jest na pewno "reprezentatywna". Łatwo powiedzieć, że ludzie sie wstydzą, albo zapomnieli. Trudniej zadać sobie pytanie, czy sami nie wprowadzamy w błąd siebie i innych...

PS:

Być może PBS DGA zadała sobie to pytanie i wykluczyła pomyłkę, ale informacji na ten temat na stronie internetowej "Gazety" nie znalazłem...