To na pewno nie koniec strajku, bo my, nauczyciele, niczego nie kończymy. Serce mówiło: "walczcie do końca", ale w obliczu zawieszenia największego chyba w wolnej Polsce protestu rozum podpowiada: "mądra, odpowiedzialna, racjonalna decyzja". Ustąpić nie znaczy bowiem przegrać. Bo nie o żadną wygraną tu chodziło. Chodziło i wciąż chodzi o lepszą polską szkołę i prestiż zawodu nauczyciela, który powinien być sensownie wynagradzany za swoją pracę. Chodziło o ucznia, którego brakiem edukacji przez 3 tygodnie rząd w ogóle się nie interesował i którego klasyfikacja i matury były poważnie zagrożone. I wreszcie o to, by zwykli Polacy zaczęli się po prostu edukacją interesować i uznali ją za sprawę ważną. Może choć trochę się udało?
To na pewno nie koniec strajku, bo my, nauczyciele, niczego nie kończymy i nieprawdą jest, że powrócimy we wrześniu. My po prostu cały czas będziemy.
Ten strajk pozwolił nam się zjednoczyć, jak nigdy przedtem. Poczuliśmy się godnie, poczuliśmy się wspólnotą. I choć próbowano z nas uczynić zaplecze polityczne opozycji czy przypiąć nam rogi lewaków czy zapaleńców chcących obalić rząd, skutecznie prezentowaliśmy swoją prawdziwą, realną narrację, bo strajkowaliśmy jako ludzie o różnym światopoglądzie politycznym, różnych przekonaniach religijnych i społecznych. Zobaczyli nas rodzice, zobaczyli nas nasi uczniowie. Zobaczyli nas także artyści, naukowcy, dziennikarze, a nawet (o ironio) górnicy. Podziało się jednak także wiele w naszych małych nauczycielskich wspólnotach. Bardziej poznaliśmy drugiego człowieka. Zawiedliśmy się na kimś. Kogoś zaczęliśmy może jeszcze bardziej szanować. Wreszcie z kimś, z kim nigdy nie było możliwości czy okazji zawiązać więzi, po prostu porozmawialiśmy. Zadziało się także wiele w nas. Wiemy bardziej, kim jesteśmy, czego chcemy i jakich granic nigdy nie przekroczymy.
Sygnałem tego były już organizowane przez nas podczas strajku spontanicznie narady obywatelskie o edukacji. Poważnych debat o edukacji nie urządza się w jeden dzień na podstawie przypadkowego doboru czy... losowania rodziców... Na poważne debaty poważnie się człowiek przygotowuje, wie, o czym konkretnie będzie chciał rozmawiać. Na poważne debaty nie ogłasza się elektronicznej rekrutacji, ale zaprasza się konkretnych adresatów, bo organizator wie, kogo chce zaprosić. Gdy więc chce się rozmawiać o nowoczesnej szkole, zaprasza się na przykład grupę Superbelfrzy RP, która jest istniejącym już dobrych kilka lat ruchem oddolnym nauczycieli i od wielu lat jako pewna marka pokazuje przez doświadczenie nauczycieli-praktyków, jak uczyć mądrze, praktycznie i z wykorzystaniem nowoczesnych technologii. Wyświetlona lista organizacji i osób ze środowiska naukowego, biorących udział w piątkowych "igrzyskach śmierci nauczycieli", nie pozwala na stwierdzenie, że mamy dziś szansę na jakąkolwiek realną debatę o polskiej szkole. Myślę, że żaden szanujący się nauczyciel się na niej nie pojawi. Kuriozalne są także jej proporcje. O nauczycielu, szkole i uczniu ma rozmawiać 20 zaproszonych rodziców i... 5 nauczycieli. Trzeba więc postawić w tym miejscu jasne pytanie: skoro o nauczycielach i uczniach można rozmawiać praktycznie bez nauczycieli i wśród rodziców wybranych na drodze losowania, to czy o medycynie da się rozmawiać bez samych lekarzy, a o ich pracy decydować powinni przede wszystkim pacjenci, a o dziennikarzach bez dziennikarzy, a o ich pracy decydować powinni ich czytelnicy? Bardziej imponująca niż liczba gości tego edukacyjnego kampanijnego cyrku jest lista osób i instytucji, które odmówiły udziału w debacie.
To na pewno nie koniec strajku, bo my, nauczyciele, niczego nie kończymy.
Nic po tym strajku nie będzie takie samo. "Na pasku" dużo więcej się nie pojawi i pozornie może się wydawać, że to nasza nauczycielska klęska. Ale tak nie jest. Jeśli ktoś przegrał, to jest to tylko minister edukacji narodowej, której propaganda uśmiechu i zmanipulowanych danych dotyczących realiów pracy i uposażeń nauczycieli oraz udanej reformy oświaty nikogo już chyba nie przekonuje. Przegrali ludzie władzy, którzy pokazali, że w Polsce nie liczy się żadne prawo, bo i nawet klasyfikować nie musi już nauczyciel, może to zrobić przecież wójt czy prezydent, a w przyszłości może zrobi to nawet drzewo.
Dla mnie strajk nie był w żadnym momencie dogmatem. Bo szkoła to nie ring, na którym można bez końca się boksować i zadawać sobie kolejne ciosy dla samego zadawania ciosów. Wracam z poczuciem, że w Polsce zdarzyło się coś bardzo istotnego. Wracam z poczuciem, że szkoły wcale nie były miejscem pustym, bez lekcji. Te lekcje miały miejsce, tylko tym razem przez te trzy tygodnie wszyscy byliśmy uczniami i wszyscy się czegoś nauczyliśmy. Ale konkluzje nie są tylko i wyłącznie kojące. Wracam także z poczuciem, że jeśli rządzący nie dadzą mi godnych zarobków za moją pracę, będę szukał lepszej. Tak jak wielu innych wybitnych nauczycieli. Wracam także z poczuciem, że jeśli rządzący się nie opamiętają, polska szkoła siądzie - zostaną w niej tylko słabi i przeciętni nauczyciele bez pasji i już nic nikomu się nie będzie chciało.
Mówiłem o tym także wtedy, gdy publicznie we wtorek zachęcałem innych nauczycieli do klasyfikacji maturzystów. Są bowiem pewne granice, których przekroczyć nikomu nie wolno. Albo inaczej - których ja przekroczyć po prostu nie potrafię.