Ferment, który od dawna sieją niektórzy blogerzy, jest dla mnie po prostu ożywczy. Ulubione dzienniki sieciowe są moją codzienną lekturą obowiązkową. Ciekawość, która mnie zżera na myśl, o czym dzisiaj napiszą autorzy najbardziej cenionych przeze mnie prywatnych witryn, jest uczuciem wyjątkowym. Komercyjne media – gazety, rozgłośnie, telewizje – nie wywołują u mnie najczęściej podobnych emocji. Tradycyjne media, moim skromnym zdaniem, pozostają w tyle za obywatelskim dziennikarstwem. Hołduję tej myśli już od wielu lat. Estetyka prawdziwie niezależnej żurnalistyki od samego początku jest najistotniejszym punktem odniesienia dla mojej własnej działalności publicystycznej. Styl mojego pisania jest bliższy tzw. niezawodowcom niż uznanym komentatorom, najczęściej zakłamanym i sprzedajnym pseudo-profesjonalistom. Yntelygencki etos rodem z PRL-u lansowany w mediach Systemu jest mi tak obcy, że aż obmierzły. Słowo na „S” pisane wielką literą stanowi jeden z podstawowych terminów w twórczości Krzysztofa Osiejuka, znanego w internecie pod blogerską ksywką. Toyah jest dla mnie wybitnym reprezentantem  metafizycznej refleksji nad życiem politycznym, społecznym i kulturalnym w III RP. Etykietkę tę przykleiłem Autorowi sam, ale mam nadzieję, że ją zaakceptuje i nie pogniewa się na mnie. Mój wstęp jest zaproszeniem do wysłuchania i lektury wywiadu z Krzysztofem Osiejukiem, a przede wszystkim do czytania jego własnego bloga oraz napisanych przez niego książek.   

Bogdan Zalewski: 'Bloger' inaczej 'blogowicz' to osoba publikująca swój blog w internecie. 'Blog' - z angielska 'web log', czyli 'dziennik sieciowy' - to rodzaj strony internetowej zawierającej zazwyczaj uporządkowane chronologicznie wpisy. A moim i państwa gościem jest Krzysztof Osiejuk. Dzień dobry panu, witam serdecznie.

Krzysztof Osiejuk: Dzień dobry.

Bloger prowadzący od ośmiu lat popularnego bloga "Toyah: posłuchaj, to do Ciebie". Wszystko się zgadza?

Tak. To jest mój podstawowy blog.

I jeszcze jest salon24.pl

Tak. Mój blog jest powielany.

W różnych miejscach w sieci.         

W szerszym zakresie.

To ja może zacytuję pana aktualny wpis, dobrze?

Yhm.

Oczywiście, jest rzeczą całkowicie jasną, że sensem całego tego przedsięwzięcia, które się nam na bieżąco wyświetla w wersji HD, jest ostatecznie zniszczenie Platformy Obywatelskiej – zarówno jako partii, jak i projektu, ale też jako pewnego bardzo szczególnego towarzystwa – i że w związku z tą akcją zbudowano front tak szeroki, a jednocześnie tak brutalny, że czegoś podobnego nikt z nas chyba dotychczas nie był świadkiem. (...) Skąd więc to dzisiejsze okrucieństwo? Otóż to jest pytanie! To jest, moim zdaniem, pytanie wręcz fantastyczne: skąd aż takie okrucieństwo? Czym oni sobie na nie zasłużyli? - pyta pan retorycznie w swoim BLOGU, a ja chciałbym, żeby pan spróbował odpowiedzieć na to pytanie. 

Ja tam próbuję odpowiedzieć na to pytanie. Zresztą nie tylko ja, ale i komentujący czytelnicy. Wydaje się, że już dochodzimy do pewnych wniosków. Chodzi o to, że ja napisałem w tym fragmencie, który pan akurat przytoczył, iż czegoś takiego jeszcze nie było, ale - owszem - można się jakoś próbować do przeszłości odnieść.

Do afery Rywina na przykład.

Konkretnie mi chodzi o sytuację z początków lat dwutysięcznych, kiedy zwijano projekt pod nazwą "postkomuna". Ta akcja zwijania zakończyła się aferą Rywina, no i ostateczną zmianą władzy. I to taką - jak sami widzimy - na dłuższy czas. Od pewnego czasu głoszę taką tezę, że tamta zmiana władzy była przygotowana przez coś, co ja nazywam Systemem. W tym aktualnym tekście określiłem to bardziej popularną nazwą 'Wielki Brat'. Jednak generalnie chodzi o 'System'. Chodziło o to, żeby zmienić władzę i dzisiaj dochodzi do tego samego. Głoszę tę teorię i to moje przekonanie już od pewnego czasu. Wydaje mi się, że brutalność, z jaką ta zmiana tym razem następuje, jest zdecydowanie większa niż mieliśmy to okazję obserwować przed piętnastoma czy przed dziesięcioma laty. Rzecz w tym, że wtedy to się działo bardzo powoli. Cały czas można było obserwować, jak władza owej - jak już próbowałem określić- postkomuny się zwijała. Oni dostawali coraz mniejsze poparcie. Co chwilę wyskakiwały jakieś afery, ale to się działo pomaleńku, pomaleńku, pomaleńku. W końcu Leszek Miller stanął na tych 7 proc. poparcia i się skończyło. 

A teraz?

Mam wrażenie, że dziś to się dzieje bardzo szybko. Kiedy szedłem do studia RMF FM w Katowicach, cały czas odpisywałem na komentarze pod moim wpisem i użyłem przenośni 'osinowego kołka'. Teraz jakby chodziło o to, że jeśli się nie wbije osinowego kołka, to po prostu się nie da ich odsunąć od władzy.

A kto tu wbija ten kołek i komu?

Właśnie tak, jak mówię. W tytule tej notki użyłem nazwy Wielki Brat, ale chodzi o tzw. System. My tu używamy na blogu tego pojęcia.

Pisanego wielką literą.

Generalnie ci stali czytelnicy wiedzą mniej więcej, o co chodzi. Czasami mnie się ktoś pyta: a kto to jest ten System? Co to jest ten System? Ja tak naprawdę nie umiem odpowiedzieć na to pytanie w taki sposób, żeby wszyscy byli zadowoleni. No, niektórzy mówią, że to jest masoneria. Inni mówią, że to są Żydzi. Inni mówią, że to są komuniści.

Jednak pan uważa, że to jest wulgaryzowanie problemu.

Tak, to jest wulgaryzowanie sprawy, bo my tak naprawdę tego nie wiemy. O! Niektórzy mówią, że to jest Grupa Bilderberg, która się spotyka akurat teraz tam, u podnóża Alp.

Z żoną Radosława Sikorskiego - Anne Applebaum - jako przedstawicielką Polski.   

Tak, oczywiście. Ja używam tego pojęcia 'System', wiedząc, że moi czytelnicy będą wiedzieć, o co mi chodzi. Chodzi o to, że System to jest coś, co jest ponad tym wszystkim - coś, co panuje, żeby nie było jakiegoś wyjątkowo ciężkiego kryzysu, który po prostu wszystko zmiecie. Wracając do pańskiego pytania z początku naszej rozmowy, dlaczego ten atak jest taki brutalny? Uważam, że dlatego, iż obecna władza osiągnęła poziom panowania nad państwem w o wiele bardziej brutalnym stopniu niż komuniści. Komuniści jednak zostawili jednak jakieś pole manewru dla społeczeństwa. Na przykład oni nie fałszowali wyborów. A ja uważam, że Platforma Obywatelska fałszowała wybory. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że to jest mocno kontrowersyjna opinia. Ale ja uważam, że tak, że doszło do fałszerstw wyborczych. A skoro tak, to doszło do czegoś takiego, co jeden z moich kolegów-komentatorów określił jako 'game changer' ('rewolucyjny element zmieniający zasady gry np. w biznesie, sportowej taktyce itp.' - przyp. B.Z.). On napisał: "Słuchaj, oni nie mogli sfałszować tych wyborów. Można kogoś zabić, można zlikwidować jakąś partię, ale nie można fałszować wyborów, dlatego że to jest 'game changer'." A mnie się wydaje, że System - jeżeli będziemy się już trzymać tej nazwy- uznał, iż skoro doszło do fałszowania wyborów, to sytuacja jest poważna; tak poważna, że ich trzeba usunąć w jednej chwili i do końca. Taka jest moja teza. Chciałem dzisiaj tę dyskusję uruchomić i nawet nie jest źle. Jest dość dużo komentarzy. Tekst trafił na główną stronę, na tzw. pudło salonu24. Tak, że dużo osób go czyta i sobie rozmawiamy.   


Przedłużeniem jakby tej pana działalności internetowej są pana książki.

Tak.

To jak to jest? Jest pan autorem sieciowym, czy nadal pan tkwi w tym tradycyjnym druku, tej galaktyce Gutenberga, jak nazywał książkową domenę amerykański badacz Marshall McLuhan?

Ja w tym roku kończę 60 lat, czyli już jestem starszym panem. Kiedy zacząłem pisać bloga, jak pan wspomniał, 8 lat temu prawie, miałem 52, 53 lata. Ja wtedy w ogóle nie myślałem o pisaniu książek. W życiu nie wydałem wcześniej żadnej książki i nigdy nie myślałem o tym, że będę autorem. Nawet nie myślałem, powiem szczerze, o tym, że będę prowadził bloga. Przyznaję, że ja za bardzo nie wiedziałem, co to są te blogi. Po prostu pewien znajomy do mnie przychodził, wiedząc, że ja umiem pisać ładnie. Wysyłałem jakieś teksty do różnych gazet z komentarzami. Oni mi to publikowali, bo to było ładnie napisane. Ten mój znajomy mi powiedział o tych blogach raz, później powiedział drugi raz. Jednak jak człowiek ma 50 lat czy 53 lata, czy jeszcze więcej, to jest mało skłonny do tego, żeby zmieniać swoje życie, więc raczej się woli trzymać tego, co już sprawdzone. Ja zajrzałem jednak na ten salon24 i pomyślałem, że coś tam napiszę. Napisałem i od razu ten mój pierwszy tekst umieścili na samej górze głównej strony, czyli uznali, że jest to ciekawe. Co się nie zdarza tak często, bo to jest debiut. Później, to co ja napisałem, to oni to publikowali u góry. Stałem się, oczywiście w tej blogowej przestrzeni, takim dosyć popularnym autorem.

Wiem o tym, bo pana często czytałem, już od tych początków.

Bardzo mi miło. Pisałem te teksty codziennie i w końcu ich się tak dużo zrobiło, że była gotowa z tego książka. Książki jednak też by nie było, gdyby nie to, że tam również, w tym salonie24 publikował taki mój kolega - Gabriel Maciejewski, który trochę u mnie komentował.

Coryllus.

Tak, dzisiaj jest przede wszystkim znany jako Coryllus, ale on wtedy pisał komentarze. Myśmy się poznali w ten sposób. On założył wydawnictwo i mi zaproponował, że trzeba wydać te felietony.

No i właśnie mam tutaj taki zbiór pana felietonów, jeden z pana zbiorów, wydany w Klinice Języka.

Są dwa zbiory.

Tak. Przeczytałem zbiór, pt. „Palimy licho, czyli o TymKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji”. To jest zbiór pana tekstów pisanych po tragedii smoleńskiej.

To jest ten najnowszy.

O kim pan pisze? Co to jest ta zagadkowa postać, którą pan nazywa tak nie wprost, można powiedzieć  tak eufemistycznie „TenKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji”.

Ja wymyśliłem tę nazwę. Chodziło o Diabła po prostu. Kiedyś na blogu napisałem jakiś tekst o tym, że po prostu wszyscy jesteśmy w jakiś tam sposób konfrontowani z działalnością Szatana. To był cały tekst, ja w tej chwili dokładnie nie pamiętam, jak to się zaczęło. Chciałem pokazać, że nasza relacja wobec zła, które nas może w każdej chwili zaskoczyć, zaatakować, polega na tym, iż to jest tracenie okazji albo wykorzystywanie okazji przez tę drugą stronę. Pomyślałem, że ja opiszę Szatana, który czeka na ten moment, kiedy my okażemy słabość albo nieuwagę, albo - ogólnie rzecz biorąc - jak zgrzeszymy. Wymyśliłem tę nazwę „TenKtóryNiePrzepuszcza” albo „TenKtóryNiePrzegapiaŻadnejOkazji”. Nie pamiętam, jak to na początku wyglądało. Ostatecznie stanęło na tym, że to TenKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji. Napisałem to jako jedno słowo. Wielu czytelników bardzo się ciepło wypowiadało o tej mojej koncepcji. Część z nich nie wiedziała za bardzo, kto to wymyślił, czy ja, czy też skądś to wziąłem. Pomyślałem, że skoro to jest taki fantastyczny pomysł, to ja tę książkę tak zatytułuję i w ten sposób jak gdyby postawię stempel pod tym swoim wynalazkiem. Więc to jest Diabeł.

Spróbujmy porozmawiać o tym złu i o tym dobru, które stoi na przeciwnym biegunie. Napisał pan: uważam, że to co się stało 10 kwietnia pod Smoleńskiem to nie bajka i bzdura. To w sposób najbardziej oczywisty i realny, a co najważniejsze racjonalny, dotknięcie palca mojego Boga.  A kto mówi, że to bajka i bzdura? Komu się pan w ten sposób przeciwstawia wzywając Najwyższego?

Ciężko jest o tym mówić, kiedy z jednej strony jest ta nasza jedna krótka rozmowa, a z drugiej strony to jest właściwie albo cała książka, albo jeszcze więcej. To są te tysiące tekstów, które w ten czy inny sposób opisują ten mój stosunek do sprawy. Kiedy mówię, że to nie bajka czy bzdura, to mi głównie chodzi o ludzi, którzy kwestię Smoleńska traktują jako sposób na spędzanie czasu. Po prostu każdy się czymś zajmuje. Jedni się przejmują tym, inni się przejmują tamtym, a my się zajmujemy Smoleńskiem. Ja w pewnym momencie miałem wrażenie, że temat Smoleńska stał się czymś niepoważnym. Nie przez to, że ludzie, którzy w ten sposób na to co się wtedy stało patrzą albo z rozbawieniem, albo z takim niepoważnym zaciekawieniem. Ludzie w ogóle nie są wystarczająco poważni, jeśli o to idzie. Dla mnie Smoleńsk jest po prostu tak niewyobrażalnie potężnym znakiem, że powinniśmy się odnosząc się do Smoleńska wejść na poziom wręcz metafizyczny. Państwo, którzy nas teraz słuchają, czy czytają najprawdopodobniej w większości w ogóle nie znają moich tekstów. Nie wiedzą, kim ja jestem. O, po prostu bloger, który coś opowiada. Dla nich to się może wydawać mocno kontrowersyjne, że ja wpadam w ten ton, taki prawie religijny, ale mój blog jest taki. On od samego początku jest pisany na poziomie takiego naprawdę dużego napięcia metafizycznego. Ja tak to wymyśliłem. Ja to piszę w taki sposób, w jaki w ogóle widzę świat i się przejmuję. Ten blog jest zdecydowanie pełen takiego przejęcia się i dlatego ci, którzy go czytają, którzy uważają się za jego stałych czytelników i ludzie, którzy tam przychodzą już od wielu, wielu lat codziennie, żeby przeczytać co ja piszę, to oni to akceptują. Jeżeli lubią przychodzić na ten blog i lubią go czytać, to właśnie też przez to, że on jest taki serdeczny, że jest pełen tego takiego duchowego napięcia.

Podkreśla pan swoją wiarę, przywiązanie do katolicyzmu.

Bo ludzi, którzy mają wiarę, jest mnóstwo. Tylko chodzi o to, że ja jak myślę o tej wierze, to na takim poziomie, gdzie niektórzy mogliby powiedzieć "a, uspokój się, bo zaczynasz grać na zbyt wysokich nutach”. Jednak ja tak to widzę i będę się tego trzymał. Dlatego, że to jestem ja. Ja właśnie tak rozmawiam z ludźmi. Jak coś piszę, albo myślę o czymś, to właśnie na takich bardzo wysokich nutach.

Podkreśla pan ten walor duchowy, walor religijny, ale jednocześnie - jak zauważyłem - nie zostawia pan na przykład suchej nitki na hierarchii kościelnej po Smoleńsku.

Wie pan, nie! To nie jest tak dokładnie.

Przynajmniej na części tej hierarchii.

Tu trzeba to wyjaśnić. Ja generalnie, jeśli coś mnie boli, to się nie oszczędzam. Kiedyś taki kolega-komentator napisał o tym moim blogu i o tym, jaka tam panuje atmosfera, jak wyglądają te rozmowy i komentarze. Wspomniał przy tym kawałek piosenki Wojciecha Młynarskiego - "tu się, psia nędza, nikt nie oszczędza". To właśnie o to chodzi. Tu się, psia nędza, nikt nie oszczędza: jak tu się pisze, to się pisze ostro. Jeżeli ja czułem jakikolwiek rozczarowanie, czy tym bardziej ból z powodu zachowania hierarchii kościelnej, to oczywiście nie widziałem żadnego powodu, żeby się tu oszczędzać. Jednak ja jestem głęboko przekonany i bardzo bym chciał, żeby to jednak było widać, jeżeli przyjrzymy się dokładnie temu, co ja piszę, że mam bardzo duży szacunek do hierarchii jako hierarchii, do Kościoła jako Kościoła, czyli do księży, biskupów. Ja marnego słowa nie powiem na hierarchię jako na hierarchię. Jeżeli ja ich krytykuję i wyrażam w stosunku do nich jakieś rozczarowanie, to nie jest to rozczarowanie całą hierarchią, ani w ogóle systemem organizowania Kościoła.

Wiem, mówi pan teraz o Kościele przez wielkie "K".

Ja mam pojedyncze pretensje.

Może pomówmy o tym. Czym według pana najbardziej - jeśli tak można powiedzieć - zgrzeszyli konkretni polscy purpuraci po Zamachu Smoleńskim?

Wie pan, jest mi trudno dzisiaj o tym mówić, czym zgrzeszyli, dlatego, że ja ostatnio w tych dniach, już po wyborach, nabieram innego przekonania. Niewykluczone, że oni w ogóle nie zgrzeszyli, że ja się myliłem. Ja napisałem nawet notkę na ten temat. Napisałem mniej więcej coś takiego: a kto wie, czy oni nie wiedzieli więcej niż myśmy wiedzieli? No, bo oczywiście chodziło o to zachowanie przy okazji...

O krzyż!

O krzyż na Krakowskim Przedmieściu. Ja miałem do nich pretensje o to, że oni tego krzyża wystarczająco mocno nie bronili. Teraz jednak w ciągu kampanii przed wyborami prezydenckimi pojawiło się parę takich sygnałów, które mogą nam sugerować ...

Prowokację...

... że znaczna część protestów, znaczna część tego tłumu, który był na Krakowskim Przedmieściu, to byli prowokatorzy. Jeżeli to jest prawda, to znaczy, że hierarchia, czyli Kościół, czyli biskupi i księża mieli święty obowiązek ten krzyż stamtąd zabrać, bo dochodziło do profanacji. Jeżeli to było przepychanie się między Systemem, władzą a pobożnymi ludźmi przy pomocy jakichś podstawionych ludzi, to znaczy, że księża, biskupi mieli obowiązek ten krzyż stamtąd zabrać. A jeżeli tego nie potrafili zrobić w sposób dyskretny i taki, który zostałby zaakceptowany przez ludzi pobożnych i ludzi, którzy tam autentycznie byli przejęci tym, co się dzieje, wynika to z tego, że księża... ja mam wielki szacunek do księży i biskupów taki systemowy... ale z drugiej strony znam ich wielu i wiem, że oni są tacy troszkę oderwani. Oni widząc to i wiedząc, co się tam dzieje, mogli sobie pomyśleć, że... ach, niech idą w cholerę już, bo są nieodpowiedzialni. To znaczy, że ich reakcja, przez to, że była troszkę arogancka, mogła wynikać z tego, że oni w ogóle czasami są aroganccy. Ale tacy są księża. Wielu księży takich jest. Są aroganccy po prostu. Tak jak lekarze, prawda? Czasami się mówi, że to jest świetny lekarz, ale jest arogancki.

A tu są lekarze duszy.

To są lekarze duszy, więc oni może przez to, że wiedzą od nas dużo więcej, to zachowali się tak, jak się zachowali. Jednak, tak jak mówię, mnie jest ciężko w tej chwili ich krytykować, bo ostatnio tak jakby obserwuję u siebie pewną zmianę podejścia, wynikającą właśnie z tego podejrzenia, że oni mogli coś wiedzieć, czego ja nie wiedziałem i że ich oceniałem niesprawiedliwie. Jednak, jeżeli pan mnie pyta, o co ja mam pretensje, to dobra, niech zostanie w takim razie choćby tylko to, że oni potraktowali arogancko tych autentycznych, naprawdę pobożnych i zapłakanych wiernych ludzi, którzy tam stali dzień i noc. Niektórzy z nich, bo niektórzy oczywiście nie. Więc jeżeli pretensje, to tylko o to. A tak to mi trudno powiedzieć. To się dopiero wyjaśni, co się tam działo. Jeżeli ten jakiś Hadacz czy Hadysz...

"Andrzejek" Hadacz.

Okazało się, że on tam był jedną z głównych "gwiazd". Ta "Joanna od Krzyża" była jedną z głównych "gwiazd". A teraz tak naprawdę nie wiadomo, co to za jedna. Może się okazać, że połowa z nich to byli ludzie, którzy tam zostali przysłani...

Albo wykorzystani.

Albo wykorzystani, oczywiście! Nie ma nic łatwiejszego niż wykorzystać człowieka, który jest pełen dobrej woli i jeszcze na dodatek takiej pobożności. Pobożnych ludzi łatwo jest wykorzystać. Słyszy się o tych, którzy tylko przez to, że byli pobożni i pełni wiary w to, że każdy człowiek jest dobry, dali się po prostu nabrać.

Mówimy o sacrum, mówimy o profanacjach. Pomówmy może o sferze profanum, bo ona też jest niezwykle ważna dla pana. W książce poświęconej muzyce popularnej, takim niezwykłym subiektywnym, nie tylko muzycznym przewodniku - jak dla mnie - zatytułowanym "Rock and roll czyli podwójny nokaut" pisze pan między innymi o wokalistce Toyah Willcox. Przypomnę, że ona poślubiła Roberta Frippa z jednego z pana ulubionych zespołów "King Crimson". Toyah to jest pana pseudonim, taka blogerska ksywka. To jest przypadkowa zbieżność, czy coś jest na rzeczy?

Na chwilę wróciłbym, do tego, co opowiadałem wcześniej, jak to się wszystko zaczęło, zanim zacząłem te wszystkie książki pisać i zanim w ogóle zacząłem blogować. Wymyśliłem, że ja pod komentarzami do artykułów w internecie będę się podpisywał Toyah. Tak mi przyszło do głowy. Nie wiem, jak to się stało.

To jest gra słów: "To ja!" - "Toyah"?

Wymyśliłem, że jak już będę miał ten blog, to go zatytułuję "Toyah: posłuchaj to do Ciebie". Po angielsku "Toyah" czyta się "To ja". Oczywiście nic z tej gry słów nie wyszło, bo większość czytelników i tak czyta tę nazwę jako "Tojah" i mówią "Tojahu", "z Tojahem" itd. Ta gra słów zginęła. Jednak na początku chodziło o Toyah Willcox. Bez przesady, taka wielka artystka to ona nie jest. Robert Fripp jest wybitnym artystą, a ona zaśpiewała na jednej z nagranych przez niego płyt. To była bardzo dobra płyta "Kneeling at the Shrine". Napisałem o tym chyba w książce. Właściwie ją lubię tylko ze względu na tę jedną płytę.

I pseudonim.

Ona jest jeszcze aktorką. Grała w jednym bardzo dobrym filmie, występowała topless. Super kobieta!     

Pan ma 60 lat.

Tak jest, we wrześniu kończę.

Jest pan dojrzałym mężczyzną. A co pana fascynuje w rocku, punku, hip hopie, popie? Czy to jest takie medium, które pozwala na nawiązanie kontaktu z młodszą generacją, choćby z własną córką?

Oczywiście to się przydaje, ale jeśli idzie o muzykę, to dzięki niej to raczej moje dzieci ze mną nawiązują kontakt, a nie ja z nimi. Bo ja muzyki słuchałem zawsze i nie wiem, z czego to wynika. Kiedyś się nawet zastanawiałem nad tym, skąd to się wzięło. Proszę sobie wyobrazić, że przy okazji pisania "Rock and Rolla czyli podwójnego nokautu", ja sobie uzmysłowiłem, iż kiedy miałem 15 lat - w roku 1970 - kupiłem sobie płytę z Jazz Jamboree ze względu na taki 20-minutowy koncert Johna Surmana z Trio. Ten John Surman to saksofonista brytyjski, który przez jakiś czas grał w trio z perkusją i kontrabasem. To była muzyka ekstremalna, jazz ekstremalny.

Ja tego słuchałem mając 15 lat na okrągło. Nie umiałem nigdy grać na żadnym instrumencie. Moi rodzice nie byli ludźmi umuzykalnionymi. Chcieli w pewnym momencie, żebym grał na akordeonie, ale z tego nic nie wyszło. Muzyki słuchałem nieustanie. Słuchałem tego jazzu, później tego bardziej ambitnego rocka, potem przyszedł punk rock. Muzyka dla mnie miała znaczenie przez całe życie, od dziecka. Kiedy miałem 14 czy 15 lat słuchałem wszystkiego - na przykład pierwszej płyty "Led Zeppelin". 14 lat!

Mamy bardzo podobne doświadczenia muzyczne. Ja jestem od pana młodszy o 10 lat, więc trochę później zacząłem tę swoją 'słuchalność' muzyczną. Jednak od samego początku muzyka mi towarzyszyła. Dlatego z taką przyjemnością sięgnąłem po pana książkę "Rock and roll czyli podwójny nokaut". Odkryłem w niej podobną wrażliwość na muzykę. Nie jest to bowiem tylko przewodnik po utworach, kompozytorach, muzykach. To jest rodzaj takiego "zwierciadła duszy", że tak się górnolotnie wyrażę.

Bardzo mi zależało, kiedy pisałem tę książkę, żeby to nie była encyklopedia: "King Crimson to zespół, który powstał w roku tym i tym, na gitarze grał...". To są refleksje, które są oparte często na jednym wątku. Jest tam na przykład rozdział o Avril Lavigne. Pewien ktoś to zobaczył i zaczął się ze mnie śmiać: co cię nagle Avril Lavigne obchodzi?

To trochę przez pryzmat wrażliwości córki. Strój...

Z tą Avril Lavigne to było tak, że moja młodsza córka strasznie ją lubiła, kiedy była dzieckiem. Do tego stopnia, że chciała wyglądać jak Avril Lavigne. Avril Lavigne wyglądała ładnie. Miała taki sposób ubierania się i zachowywania, który uznawałem za fajny. Żeby dzieci tak wyglądały jak Avril Lavigne, to by było dobrze. To jest taka wesoła dziewczyna, która chodzi w tych trampkach itd. Moja córka wyglądała jak Avril Lavigne. Starała się tak wyglądać. I ta Avril Lavigne nagle przyjechała do Katowic, żeby wystąpić w Spodku. Więc powiedziałem do Zosi, mojej córki, że pójdziemy pod Spodek powiedzmy 5 godzin przed koncertem, bo ona na pewno gdzieś tam już będzie. Spróbujemy się tam zaczaić, może ona będzie chodziła w okolicy, to ją zobaczymy. Poszliśmy pod ten Spodek. Było pusto, nikogo nie było. Był tylko taki gruby, czarny ochroniarz. Wielki, czarny, gruby ochroniarz. Podszedłem do niego i się pytam, czy jest szansa, by ta Avril Lavigne tutaj się gdzieś pokazała, bo dziecko by chciało na nią popatrzeć. No to on powiedział, że mamy tu stać i się nie ruszać i nie robić żadnych zdjęć. Może przyjdzie. Myśmy tak stali i nagle ta Avril Lavigne szła. No, to ja mówię do Zosi: popatrz idzie Avril Lavigne. Jak ona nas zobaczyła, to naciągnęła kaptur na głowę, żeby nie było widać jej twarzy. I ja sobie wtedy pomyślałem: no, no! Nieźle! To jest właśnie ta gwiazda! Co jej szkodziło, żeby - ja nie mówię podejść, no bo nie miała interesu, żeby podchodzić i się witać z jakimś dzieckiem - ale tam nie było żadnego zagrożenia! W ogóle nie było tam ludzi, tylko ten Murzyn ochroniarz, moja córka i ja. A ona szła i zasłoniła twarz! O tym jest rozdział o Avril Lavigne. Myślę, że większość tych rozdziałów jest też tego typu. Wybieram jakiś jeden wątek i snuję refleksje. To są wariacje na temat.

Przyznam panu szczerze, że kiedy przeczytałem ten rozdział poświęcony temu nieudanemu spotkaniu, tej nieudanej pielgrzymce muzycznej...

(Śmiech.)  

... miałem skojarzenie z innym epizodem z pana córą, z panią Zofią Osiejuk, która też do innej gwiazdy zadzwoniła i chciała się dowiedzieć, co znaczy pewne sformułowanie.

Ach, to teraz! Przy okazji ostatnich wyborów. To fantastyczna rzecz!

Proszę jeszcze na koniec o tym opowiedzieć, bo to bardzo ciekawa historia.

Trzeba zacząć od tego, że moje dziecko - Zosia - ona jest inna, absolutnie samodzielna. Ona jest inna od swojej siostry i od swojego brata. Jest absolutnie niezależna. W związku z tym, o ile myśmy wszyscy w domu raczej byli i politycznie, i duchowo zaangażowani, to ona demonstracyjnie się od tego odsuwała. Zawsze próbowała grać osobę, która ma swoje sprawy i sobie radzi świetnie. Ona się za dobrze nie uczyła. Była dosyć nonszalancka. Do tego stopnia, że w zeszłym roku, kiedy już mogła iść na wybory, bo już miała odpowiedni wiek, to nie poszła na wybory. Powiedziała, że ją polityka nie interesuje, że ona ma w nosie. I tu nagle, jak się pokazał Duda, ona się tak zaangażowała, że myśmy w ogóle nie mogli się napatrzeć. Jej się chyba ten Duda nagle spodobał. Jej się Andrzej Duda po prostu tak spodobał, że ona się zainteresowała polityką, tymi wyborami i zaczęła po prostu tym żyć. I to tak mocno. Od pewnego momentu zaczęła mówić, że znalazła w internecie numer telefonu do Komorowskiego. I ona już od pewnego czasu do niego dzwoni, bo ona chce się do niego dodzwonić i pogadać. Dzwoniła tam i dzwoniła, ale mówiła, że nikt się nie zgłasza. No to nic - mówię. Bo co, zgłosi się ten Komorowski i co mu powiesz? A, no to ona zobaczy, co powie. I któregoś dnia zadzwoniła. To było akurat po tym, jak sztab Komorowskiego opublikował taki klip, w którym mówiono, żeby nie głosować na Dudę, bo "Duda cię wyduda". I okazało się, że ona zadzwoniła ...

Co było dalej to już nie kończmy. Ja klip z nagraniem tej rozmowy umieszczam tu u siebie.

On jest dosyć popularny. On jest na You Tube. Nawet napisał o nim "Fakt" - i to tak z dużym tytułem, z nazwiskiem, ze wszystkim. Myślę, że on się przyczynił również do tego zwycięstwa. W maleńkim stopniu, niezauważalnym, ale się przyczynił do zwycięstwa Andrzeja Dudy. Myślę, że to dobrze o moim dziecku świadczy.

Bardzo panu dziękuję za tę rozmowę.

Dziękuję bardzo.