Tuchaczewski bił się z Piłsudskim latach 20. XX wieku nie tylko na polach bitewnych wojny bolszewicko-polskiej. Nasz Marszałek starł się ze swoim wojskowym sowieckim odpowiednikiem także w ostrym pojedynku na pióra. Z okazji 94 rocznicy Bitwy Warszawskiej oddałem się lekturze obu relacji równoległych, dwóch wersji opowieści o zmaganiach militarnych pomiędzy odrodzoną po zaborach Najjaśniejszą Rzecząpospolitą, a najciemniejszą siłą na świecie; pomiędzy rodzącym się w bólu komunistycznym "rajem robotników i chłopów", a zmartwychwstałą kapitalistyczną "pańską Polską". Sięgnąłem do siódmego tomu "Pism zbiorowych" Józefa Piłsudskiego oraz - dla porównania oraz konfrontacji - do tekstu Michaiła Tuchaczewskiego pt. "Pochód za Wisłę".
Odpowiednik naszego Marszałka? Określiłem w ten sposób Tuchaczewskiego, ale podczas wojny Polaków z bolszewikami wcale nie było między nimi równości rang. Zauważył to sam Piłsudski pisząc, że sowiecki dowódca dowodził większą co prawda, lecz jednak tylko częścią wojsk sowieckich, walczących ongiś z nami, gdy ja byłem naczelnym wodzem wojsk polskich. To bardzo ważna konstatacja, bo dowodzi całkowitej samodzielności strategicznej naszego Wodza i podległości szefom, której doświadczał jego przeciwnik w polu. Tuchaczewski - w swej ledwie skrywanej zawiści - odmawiał jednak tej swobody wąsatemu polsko-litewskiemu szlachcicowi, snując rozważania o uleganiu przez Piłsudskiego wpływom sztabowców Ententy i kapitalistów całego świata.
Jeśli miałbym być sprawiedliwym sędzią w tym słownym starciu znanych historycznych postaci, musiałbym się wyrzec swojej polskości i przyjąć, że obcy bolszewizm oraz mój patriotyzm położone na dwóch szalach ważą tyle samo. Nie będę udawał, że zawsze brzydziła mnie podobna metoda "obiektywizmu". Uważam, że jest całkowicie fałszywa. To jak kurczowe trzymanie się ilościowej analizy porównawczej z pominięciem interpretacji jakościowej. Inny jest przecież ciężar gatunkowy kilograma złota i kilograma kału, mimo że ważą dokładnie tyle samo. To porównanie odnoszę do dwóch skrajnych postaw - umiłowania wolnej polskiej ojczyzny i oddania się w niewolę komunistycznej satrapii. W pojedynku Piłsudski-Tuchaczewski jestem sekundantem pierwszego.
Elegancja naszego Marszałka każe mu oszczędzać w słowach swego wojennego wroga i publicystycznego rywala. Wielką klasę naszego Wodza można dostrzec w jego szlachetnym językowym geście, gdy decyduje się pod adresem towarzysza Tuchaczewskiego unikać nawet zwyczajnego u nas określenia ,,bolszewik", gdyż niewątpliwie określenie to nabrało u nas także cech pogardy i chęci ubliżenia. Ja nie zamierzam być tu aż takim gentlemanem. Jestem bowiem "mądrzejszy" od poczciwego w tym wypadku "Dziadka", jestem bogatszy o historyczną wiedzę na temat całkowitego zbydlęcenia bolszewików, których często ciężko nazwać przedstawicielami ludzkiego gatunku. W tym rysie charakteru polskiego męża stanu widać, czym była i jest cywilizacja w starciu z barbarią.
Streszczać polemicznych kwestii militarnych pomiędzy jedną a drugą postacią w tym felietonie nie zamierzam. To są bardzo ciekawe rozważania, ale jednak dość szczególne i bardzo szczegółowe. To, na co zwróciłem uwagę, to jest pewne geostrategiczne pojęcie, które zresztą obaj zupełnie inaczej postrzegają, ale mniejsza o to. Chodzi o samo pojęcie i jego rolę. Na północ od błot Berezyny, między Leplem i Dźwiną, znajduje się sucha przestrzeń, wygodna do przesuwania i działań wielkich mas wojska. Prawda, że rejon ten jest poryty przez jeziora, jednakże tutaj wojsko działać będzie w okolicy ludnej, a przede wszystkim armia czynna ma tutaj wygodne połączenia: rzekę Dźwinę i węzeł kolejowy połocki. Obszar ten Polacy nazywają "wrotami smoleńskimi" . (podkr. B.Z.)
Tuchaczewskiemu o Smoleńsku wtóruje Piłsudski. Istotnie, dwie główne rzeki pogranicza, istniejącego niegdyś pomiędzy Rzeczpospolitą Polską a państwem carów, Dźwina i Dniepr, formują swym górnym biegiem względnie wąski korytarz, zamknięty u swego wyjścia ku wschodowi największym miastem w tamtym kraju - Smoleńskiem. Toteż wszystkie najazdy i wyprawy, czy to ze strony polskiej czy rosyjskiej, z konieczności o Smoleńsk zawadzały, robiąc zeń jak gdyby wrota, do których pukano przede wszystkim, gdy chodziło o operacje w większych rozmiarach. Smoleńsk był zdobywany przez tę czy przez inną stronę w przeciągu wieków za każdym razem, gdy szło o większe wojny, toczone w owych czasach. Czasy się zmieniają, a Smoleńsk ciągle pozostaje węzłowy.
Nie mam na myśli konkretnej miejscowości na mapie. Smoleńsk to symbol. Nie trzymam się kurczowo wojennej kartografii. Nasz Marszałek kpi trochę z koncepcji sowieckiego stratega, który zajmował czytelników szczegółową analizą topograficznych właściwości tego, a nie innego terytorium walki, nie wiadomo dlaczego traktowanego z wyjątkową atencją. Absolutyzowanie roli jakiegoś miasta, lasu, mokradła, czy linii rzeki wydawało się Piłsudskiemu absurdem. Polak lekceważył to "linearne" podejście do sztuki wojennej. Ta ikona polskiego tradycyjnego patriotyzmu miała umysłowość na wskroś nowoczesną. Jestem pewien, że właśnie te jego cechy zdecydowały o zwycięstwie Rzeczypospolitej nad diabelską nawałą ze Wschodu. Bo bolszewicy byli... zacofani.
Analogie ze współczesnością nasuwają mi się same. Piłsudski podkreślał, że geografia i geometria zawierają dużo zasadzek dla wodzów. Dziś niestety bliskie, geograficzne sojusze i geometrie weimarskich trójkątów zwyciężają w umysłach polskich łże-strategów, a prawdziwy Wódz zginął pod Smoleńskiem. Tak się jakoś dziwnie złożyło, że Lech Kaczyński 12 sierpnia 2008 roku, a więc niemal dokładnie 87 lat po Bitwie Warszawskiej z bolszewikami, rzucił otwarte wyzwanie kolejnemu wcieleniu Imperium Zła. Uczynił to daleko od geograficznych polskich granic, bo na placu w stolicy Gruzji. Stworzył wówczas prawdziwą linię obronną przed zakusami reżimu z Kremla, jednocząc przywódców Europy środkowo-wschodniej, wbrew woli durnego duetu Berlina z Paryżem.
Szydzono wtedy z niego i dołki pod nim kopano. Rzekomo polska służba specjalna, która ma w nazwie trzy pierwsze litery rosyjskiego alfabetu, opierała w tym okresie swoje żenujące raporciki bazując wyłącznie na putinowskiej propagandzie. Z bezsilną złością, rosnącym przerażeniem i pogardą dla kremlowskiej agentury wpływu w Polsce, obserwowałem tamtą batalię. Z drugiej strony zdawałem sobie sprawę, że jako dziennikarz mam wyjątkową okazję śledzić nowoczesny teatr wojenny, przebiegający na różnych frontach. Jak teraz, w rocznicę wielkiej bitwy na przedpolach Warszawy, analizuję publicystyczne starcie Piłsudskiego i Tuchaczewskiego, tak też przed sześciu laty interpretowałem ataki tzw. tuskoidów na przewidujących polskich patriotów.
Zebrał je już publicysta Sławomir Kmiecik w dwóch tomach zatytułowanych "Przemysł pogardy", z podtytułami "Niszczenie wizerunku Lecha Kaczyńskiego w latach 2005- 2010 oraz po jego śmierci", oraz "Mowa nienawiści wobec Lecha i Jarosława Kaczyńskich przed i po 10 kwietnia 2010 r.". Warto przypomnieć sobie zwłaszcza ten okres dwóch wojen - gorącej, rosyjskiej w Gruzji i zimnej, antyprezydenckiej w Polsce. Byłem wtedy i nadal jestem przekonany, że były to dwa fronty tej samej geopolitycznej rozgrywki. Kiedy Putin, przy całkowitej bierności Zachodu, coraz bardziej "rozpychał się" w Eurazji czy też Azjopie, przypuszczono bezpardonowy atak na polskiego prezydenta i jego brata, lidera anty-putinowskiego ugrupowania w kraju. Sięgnąłem do książek Kmiecika, aby przypomnieć antybohaterów tamtych zdarzeń.
Bardzo symptomatyczny jest zestaw nazwisk i tytułów, które niszczyły w tym czasie głowę naszego państwa. W rozdziale o roku 2008 czytamy notatkę: Na antenie radia TOK FM Lech Wałęsa wezwał do wszczęcia procedury zmierzającej do usunięcia Lecha Kaczyńskiego z urzędu. (...) "Referendum, podpisy zbierać na wymianę prezydenta i na uporządkowanie spraw". Tak grzmiał "legendarny lider Solidarności", którego sekretną biografię - jako komunistycznego agenta - poznaliśmy z książek Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka. Co ciekawe tę sprzyjającą interesom Moskwy (ale też Berlina i Paryża) antykaczyńską inicjatywę Wałęsy podchwyciły inne podmioty. Inne "szatany" stały się też czynne. Jak tekst pisany alfabetem sympatycznym wyłoniło się to prorosyjskie lobby.
Ówczesną listę politycznych zamachowców na patriotycznego prezydenta trzeba bowiem znacząco rozszerzyć. Kmiecik przypomina kolejne odsłony tych działań z roku 2008. Jak doprowadzić do impeachmentu Lecha Kaczyńskiego, czyli odwołania go z urzędu? Wielodniową dyskusję w mediach na ten temat, podczas której podśmiewano się z głowy państwa, uruchomił wywiad Andrzeja Urbańskiego dla "Dziennika". Prezes TVP wyjawił w nim, że zna treść analizy przygotowanej przez PO, której główna teza brzmiała: "impeachment prezydenta jest koniecznością". Dziennikarze ustalili szybko że chodzi o analizę politologiczną ministra finansów Jacka Rostowskiego zamieszczoną w 2006 r. w tygodniku "Ozon".
Jeśli pamiętamy, że głównym inwestorem pisma był Janusz Palikot, puzzle zaczynają tworzyć coraz klarowniejszy obraz. W sierpniu 2008 roku Palikot - wówczas poseł PO - w TOK FM w niesmaczny sposób zarzucił głowie państwa "permanentne" dolegliwości i niedyspozycje. "Lech Kaczyński jest niestabilny emocjonalnie, cierpi na jakąś chorobę, która uniemożliwia mu sprawowanie urzędu." Intrygująca była ta orkiestracja, zestrojona z ofensywnymi działaniami Rosji. Na marginesie, zastanawia mnie, dlaczego córka Jacka Rostowskiego - Maya, która "zasłynęła" fotografując się na tle napisu "Fuck Me Like the Whore I Am", ukończyła akurat Moskiewski Państwowy Instytut Stosunków Międzynarodowych (MGIMO)? Ktoś tu rżnie... głupa, zatrudniając tę panią w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych podległym Radkowi Sikorskiemu? Tak pytam. To tylko symbol. Jak ta cała "brama smoleńska".