Radość jaką wywołały we mnie lipcowe dni krakowskiego Festiwalu Miłosza mógłbym porównać do chłopackiego zachwytu na nowym miejskim stadionie piłkarskim w słoneczny weekend (a więc bez szkoły). Entuzjazm podobny do szczenięcego pobudzenia na widok futbolowych gwiazd wywołały we mnie literackie tuzy przybyłe do królewskiego grodu. Mniej więcej w tym naiwnym, patetycznym tonie, w jakim teraz piszę, rozmawiałem z uznanymi poetkami i poetami z kraju i ze świata, oderwawszy się nareszcie od codziennej, politycznej, informacyjnej rutyny. Impreza najwyraźniej zamieszała mi w głowie. Nieoceniona Anna Szczygieł - moja Pomoc Ratunkowa (oficjalna nazwa festiwalowej funkcji - PR manager) - w bardzo profesjonalny sposób umówiła mnie na wiele wywiadów z gośćmi i skoordynowała je w czasie. Intensywność zdarzeń była dla mnie oszałamiająca. Seria dłuższych rozmów przeprowadzonych przeze mnie podczas trzydniowej krakowskiej imprezy literackiej osiągnęła na końcu liczbę 11. Cenię sobie właściwie wszystkie. Ewentualnie mógłbym wymienić dwie rozmowy najgorsze - z jednego powodu najmniej udane. Nie odbyły się, pomimo wcześniejszych, wstępnych planów. Ciekaw jestem jak wyglądałby mój dialog z Ivanem Štrpką, nie tylko dlatego, że nie znam słowackiego, ojczystego języka poety. Jego książka pt. "Cicha ręka. Dziesięć elegii" (w przekładzie Zbigniewa Macheja) bardzo przypadła mi do gustu intertekstualną grą z duinejskim cyklem R.M. Rilkego. Energia na wyczerpaniu zmusiła mnie z kolei do odpuszczenia sobie spotkania z białoruskim pisarzem Andrejem Chadanowiczem, a czego nie było, nie wpisze się w rejestr moich podcastów, na które zapraszam.
E-mail - normalna, zbanalizowana po wielu latach forma codziennej komunikacji bywa raz na jakiś czas źródłem prawdziwego poetyckiego objawienia. Słowo "korespondencja" nabiera wówczas innego znaczenia, przypominając o swych symbolicznych konotacjach. Tajemnicze związki i analogie były tematem słynnego sonetu "Correspondances" Charles’a Baudelaire’a. Rozmawiając z Krystyną Dąbrowską o jej pięknym i brutalnym jednocześnie wierszu na temat Kostuchy-Dziwki na scenie kabaretu, nie poruszałem takich wzniosłych koncepcji. Analizowaliśmy paradoksy i iluminacje pojawiające się w momencie, gdy w korespondencje wchodzą same narodowe języki. Dosłowność tłumaczenia przez internetowy translator bywa bardzo często tematem niewybrednych dowcipów. Albo to nie chichramy się z naszego słowa "szukać", gdy pojawia się w uchu Czecha? Śmiechu z tego co niemiara! Mamy ubaw z innych zwrotów, choćby z niemieckiego "Achtung die Kurve!". Idiotyczne żarciki tematem poważnej poezji? Rymotwórczyni zniża się do poziomu najgorszej prozy rodem z internetowych forów? Ceniona poetka, wielokrotnie nagradzana, uznana tłumaczka utworów literackiej Noblistki, miałaby aż tak się pogrążyć? Inspiracja dla genialnego wiersza może jednak pojawić się wszędzie, udowadnia Krystyna Dąbrowska, autorka książek "Biuro podróży", "Białe krzesła", "Czas i przesłona" i "Ścieżki dźwiękowe", ostatnio znana z przekładu poetyckiego tomu Louise Glück pt. “Ararat".
Kolorowy telewizor, który pamiętam z dzieciństwa, był radzieckiej produkcji. "Rubin" mu było na imię. Atrakcja to była wielka w latach 70. XX wieku. Inteligentny sprzęt z obecnych czasów w porównaniu z tamtym przejawem sowieckiej myśli technicznej ma się tak jak elektryczne auto Elona Muska do samobieżnego (dosłownie) wozu sławnego jaskiniowca Freda Flintstone'a. Nauczył mnie jednak ów Rubin specyficznej percepcji. Akomodacja oka objawiła się w całej pełni. Zyskałem umiejętność, która bardzo się teraz przydaje w lekturze współczesnej poezji. Kolory podstawowe - jak się przekonałem z nosem przy szkle cudownego odbiornika TV - tworzyły cały świat psychodelicznych barwnych wizji na ekranie. Raster to pokrewna technika, przynajmniej dla mnie, bo nie jestem fizyczno-plastycznym ekspertem. Oczy z daleka dopełniają mi luki i wypełniają puste przestrzenie geometrycznych abstrakcji. (Przyszli do mojego mieszkania w bloku koleżkowie-widma od kopania w piłkę na podwórku, aby chłonąć z ekranu nieistniejącego Rubina oniryczne obrazy meczów na Mundialu w Argentynie w 1978 roku, więc kończę za moment mój wywód). Ekran z pointylizmem skojarzył się mnie, Agnieszka Wolny-Hamkało przywołała z pamięci stare gazety z czarno-białymi fotografiami. Kilka innych przykładów można by tu było jeszcze przywołać, ale lepiej posłuchać samej autorki świetnego tomu "Raster Lichtensteina" oraz innych wartych lektury książek pisanych wierszem i prozą.
Kreacja jest namiętnością. Akordy są kolorami wyrazów. "Bet" w alfabecie hebrajskim jest drugą z kolei literą. Ale oznacza też "dom". Łatwość z jaką język Tory porusza się naraz w wielu wymiarach może budzić zdumienie i podziw. Alfabet w kabalistycznej Księdze "Zohar" (czytałem fragmenty w przekładzie Ireneusza Kani) przeżywa serie metafizycznych "przygód". Zastanawiałem się, czy współcześni izraelscy poeci używają także takich rejestrów głosowych. Gotowym (dla mnie) przykładem była niezwykła poezja spekulatywna Edmonda Jabesa- nieżyjącego francuskojęzycznego żydowskiego poety i teozofa. Ład języka ulega raz po raz katastrofom kosmicznym i rzemieślnik słowa skleja na nowo rozbite amfory formy, dopasowując do siebie skorupy Tekstu. Oddech Boga to rytm - wdech ("cim") i wydech ("cum") - konieczny by (raz) wycofać się z Siebie i (dwa) tchnąć życie w gliniane naczynia, które pękają nie wytrzymując naporu energii Demiurga. Sama poezja i jej klęska jedynym tematem poezji? Eksperymenty lingwistyczne wpisane w wielowiekową mistyczną tradycję? Kobieta - Agi Miszol, autorka tomu "Jestem stąd", potrafi przywołać do porządku głowiącego się ciągle mężczyznę-kabalistę, bo dla niej głowa to nie cały człowiek: jest serce (to nie banał), są piersi, płeć, dłonie, ale i skrzydła ptaków latających ... do tyłu.
Siostrzeństwo, które zobaczyłem na własne oczy, które usłyszałem na własne uszy, było dla mnie czymś zupełnie nowym. Uśmieszek, który pojawia się w takich wypadkach na twarzy cynicznego samca, ciężko mi było całkiem zgasić. Kobiecość w takiej formule jakoś mnie zawstydza, co samo w sobie nie jest bardzo męskie. Nastawienie się z góry na nieznośną dla mnie, propagandową feministyczną paplaninę paradoksalnie wywołało we mnie efekt przesadnej grzeczności, objawiającej się choćby kelnerskim sposobem podania moim rozmówczyniom coli kupionej w kawiarnianym barze. Idiotycznie się zachowywałem w tym krakowskim lokalu, bez dwóch zdań, na dodatek bardzo dobrze zdawałem sobie z tego sprawę. Aranżowałem głupio jakieś banalne rozmówki, tymi small-talkami właściwie bardziej rozgrzewając gardło niż umysł. Stres spowodował, że rozpoczynając właściwy wywiad, nie włączyłem funkcji nagrywania. Udałem następnie, prosząc o powtórkę, że chodzi o jeszcze lepsze ustawienie poziomu dźwięku, skoro obie Panie Joanny - Mueller i Łańcucka zaczęły przede mną odgrywać performans, czytając na dwa głosy fragmenty swojego znakomitego poemiksu "Waruj" z dzieckiem na okładce, dziewczynką z łbem wściekłego psa odzianą w sztywną suknię. Na szczęście za chwilę wszystko już poszło jak z płatka. Nerwowość (efekt grrrrl!) od razu prysła. Istotna rozmowa- jak mawiał Witkacy- była już czystą przyjemnością, a po niej jeszcze dostałem od Joanny Mueller jej najnowszy tomik pt. "Hista & her sista". E-maile, które potem otrzymałem od Poetki i Plastyczki, zawierały nie tylko szalenie miłe dla mnie słowa, ale też (serdecznie dziękuję!) rodzaj małego wykładu na temat najmłodszej polskiej generacji poetyckiej.
Konserwatyzm w poezji, zwany też klasycyzmem, bywa dziś raczej lekceważony i zbywany ironicznym grymasem. Ostatnimi czasy w zbiorach wierszy z głównego nurtu (przynajmniej tych, które wpadają mi w ręce) znów prym wiedzie awangardowa pogarda dla przejawów cywilizacji łacińskiej, bagażu greckiej mitologii, nie mówiąc o chrześcijańskich wartościach. My, którzy ciągle szczycimy się Herbertem (mówię o własnym pokoleniu łagodnych polonistów w latach 80. XX w. wyfruwających z krakowskiego "Gołębnika", słynnego gmachu UJ przy ulicy Gołębiej) nadal serio traktujemy odwołania do Antyku. Opisy odzierania ze skóry Marsjasza przez zazdrosnego Apollina wciąż mamy przed oczyma ("szekspirowskiej") duszy. Sól z bożka ironii zgniecionego butem cyberbarbarzyńcy smakujemy z podłóg własnym językiem. Naiwne to anachronizmy w czasach dominującego mitu "me too". Antyczne są już teraz nawet wytwory postmodernizmu: tak w architekturze, jak w literaturze. Stający w obronie śródziemnomorskiej tradycji są więc dzisiaj dziwakami, podlewającym na ziemi jałowej uschłą roślinkę bez szans na następne nasionka. Intrygujący zatem wydał mi się tom Alice Oswald - uznanej brytyjskiej poetki, wykładowczyni i ogrodniczki - pt. "Monument wykopaliska z 'Iliady'". Opłakiwanie wojów ciągnące się przez całe strony? No, no! A to ci... Historia.
Przeklinam chwile, kiedy muszę tłumaczyć nagrane po angielsku wywiady. Radość prywatnego dukania wierszy w języku Alice Oswald, Petera Gizzy’ego, czy Anthony’ego Josepha (nawet jeśli są tak trudne i tak bardzo różne w odmianach angielszczyzny) pryska i wywołuje ogromną frustrację oraz straszny stres. Zaczynam się bardzo bać, że przekręciłem jakąś istotną kwestię mojej rozmówczyni czy interlokutora. Error! Kłamiesz! Łatwiej byłoby mi o wiele, gdybym miał taki głosowy aparat, analogiczny do podkreśleń na czerwono w edytorze tekstu. Ale nawet czymś takim nie dysponuję. Dłubię głupio w swojej głowie - człowieka absolutnie pozbawionego słuchu językowego. Absurd własny straszy, a wstyd tylko czeka, aby mnie ogarnąć. Troska, by nie wyprowadzić sensu cudzych słów na swoje osobiste manowce spędza mi dosłownie sen z powiek. Łapię się na tym, że zaczynam już nienawidzić samej poezji. Uciekam wzrokiem, zamiast spojrzeć prosto w twarz pani Magdzie Heydel. Mam ogromny szacunek dla jej niezwykłej, monumentalnej pracy translatorskiej, zwłaszcza, że musiała pochować w języku polskim aż tylu greckich bohaterów, tłum tych, którzy ponieśli śmierć w homeryckim angielskim autorki "Memorial ..." czyli "Monumentu ...".
Wierzę, że nasza praca nad obroną Ziemi przed nami samymi ma głęboki sens. Ale nie modlę się do Gai - Bogini Matki dla nawiedzonych ekolożek z kolorowymi dreadami, dla plemion neopogan, dla wielu Zielonych mających zielono w głowie, oraz dla wszelkiej maści anarchistów, objawiających neoluddystyczne zapędy. Życie moje, osobiste, które tak krótko płonie, potem tylko pełga, aby całkiem zgasnąć, jest dla mnie ważniejsze niż zapalanie się do śmiertelnie poważnej kwestii globalnego ocieplenia. Klimat klimatem, ale ja boję się również dusznej atmosfery panującej wokół tego tematu. Apokaliptyczne argumenty rzecz jasna przemawiają do mojej wyobraźni, zwłaszcza, gdy termometry w Stanach Zjednoczonych przekraczają 47 stopni Celsjusza w cieniu (jeśli to w ogóle można nazwać cieniem). Tykające bomby, w jakie zmieniają się nasze zwykłe zegary, to trochę zgrana, ale trafna metafora. Oczywistość zbliżającej się ekologicznej zagłady bije po oczach jak promienie słońca na dosłownej pustyni, w jaką zamieniają się latem nasze betonowe miasta. Suche połacie rzecznych dolin, spękane dna wielkich jezior, które zdążyły już całkiem wyparować, robią ogromne wrażenie, nawet na takim egoiście bez wyobraźni jak ja. Pływające góry lodowe, te ruchome Manhattany na wodzie, to również poruszający widok. Rzeczywistość zaczyna nas przerastać. Ale czy rośnie we mnie nadzieja wraz planami różnych Zielonych Ładów? Wątpię w ich sens ekonomiczny, bo ekologia to nie wszystko, liczy się ekonomia, finanse, a więc na przykład słynne ("niesławne"?) green bonds - zielone obligacje - które, jak ostrzegają niektórzy analitycy, mogą doprowadzić do kolejnej, potężnej bańki spekulacyjnej, tym bardziej realnej, że już handluje się na potęgę tzw. prawami do emisji CO2. Ale co to ma wspólnego z poezją, z poetką, z teoretyczką ekopoetyki - Julią Fiedorczuk, z którą przeprowadziłem wywiad w krakowskim ogrodzie Mehoffera, autora niezwykłego sielskiego obrazu z surrealistyczną ważką, przywołując z pamięci zagadkową frazę z opowiadania mojej rozmówczyni pt. "Każdy śnił swój sen": "rześki motyl ślicznie śpi"?
Rzeczywistość (często przez nas używane słowo, jak wiele innych, bez głębszego zastanowienia) bardzo nam się ostatnimi laty pokomplikowała (co też jest niewyszukaną refleksją, a przecież kryją się za nią całe tomiszcza filozoficznych analiz). Zwykle, gdy mówimy o współczesnej rzeczywistości, mamy na myśli problemy dnia codziennego, zasobność portfeli, brak czasu na cokolwiek, ostatnio głównie pandemiczną walkę na polu medycyny oraz gospodarki czy wciąż nowe zakłócenia w utartych przez lata zwyczajach, wścibską politykę i rozwrzeszczanych działaczy, pogodę i jej kaprysy (delikatnie mówiąc) i może jeszcze wszelkie formy cyfrowej komunikacji (te wszystkie SMS-y, Facebooki, Twittery, Zoomy, na ich wspaniałych smartfonach, iPodach, iPadach, laptopach itp.). Utopijne wydają się starania o zaprowadzenie jakiegokolwiek porządku w tym chaosie. Tradycyjne sposoby - katalogowanie, snucie analogii, redukcje, dystans, izolacja, tumiwisizm jako synonim zgody na totalną anarchię - stają się zawodne, bo nie da się na tym jechać długo. Popadamy w końcu najczęściej w depresję, a nawet w paranoję. Otuchę na pewno przynosi religia, wiem to z własnego doświadczenia. Dopóty stanowi ukojenie, dopóki nie przyjdzie totalne zwątpienie, zwane dawniej (ładniej) diabelskim wodzeniem na pokuszenie. Mamy zatem tylko siebie. Indywiduum. Osobę. Takiego kogoś, kogo widzimy (sami?), kiedy tylko spojrzymy w lustro. Ejże, woła do nas polifoniczny wiersz Petera Gizzy’ego! Mielibyśmy siebie, gdybyśmy nie musieli wrócić teraz do punktu wyjścia, czyli do totalnego pokawałkowania rzeczywistego ponoć podmiotu, bo co to za kreacja, co to za kreatura, która pruje się w coraz bardziej wyraźnych szwach, rozchodzi na boki, każdy fragment w inną stronę, każda frakcja ciążąc ku innej partii (partii politycznej, partii pokerka, partii towaru, partii muzycznej, dobrej partii do ożenku, ile tego, boże ty mój!)?
Hiena ze mnie. Liczę, że wylansuję wysoką poezję w komercyjnym radiu, a przy okazji (tak tak, myślałby kto, że tylko przy okazji!) wypromuję siebie. Ekspertem wielkim od wiersza nie jestem, choć - ze względu na wiek - coś tam już w życiu przeczytałem oprócz fraszek w starych gazetach. Prawdopodobnie to wystarczy, by nawiązać cienką nić porozumienia z prawdziwymi poetami i akademickimi profesjonalistami, wiedzącymi prawie wszystko o metaforach, metonimiach czy synekdochach. Wiedzę fachową trzeba mieć tu sporą. Biegłość moja polega na tym, że nie mylę stopy jako miary wierszowej ze stopą wody pod kilem, nie mówiąc o stopach w sneakersach. Żarcik następny: daktyl to nie jest dla mnie tylko owoc -słodka przekąska, ale także poetycka stopa metryczna. Ukłon erudycyjny pod adresem polskich futurystów można też dojrzeć w tytule tego rozdzialiku. Hasło porzucenia tradycyjnej ortografii umieścili oni na swych transparentach, stąd zamiast "Noża w brzuchu. Jednodniówki futurystów" wydali "Nuż w bżuhu. jednodńuwkę futurystów". Upadła jednak zuchwała idea aż tak radykalnej metamorfozy ortograficznej, a ta której dokonano w latach 30. XX w. była tylko korektą pisanej polszczyzny. Reforma jednak nie zawsze ma sens, bo zrezygnowano ze specyficznej końcówki dopełniacza liczby mnogiej rzeczowników rodzaju żeńskiego, pochodzących głównie z łaciny lub greki. Mowa np. o słowie "idej" (mnogość idej) , które dzisiaj ma formę "idei" (mnogość idei) i niczym nie różni się od dopełniacza w liczbie pojedynczej (brak idei). F ten sposup, jak widać, wypromowauem śebie, zgodńe z pierwotną ideą, suowem nie fspominając o Kacpsze Bartczaku, a pszeciesz to on jest prawdziwym i jedynym bohaterem mojego potkastu, jednak jest to moja suotka zemsta, za jego (śfietne literacko) poetyckie wyćeczki pod adresem wyrobnikuf medialnyh takih jak ja.
Ktoś taki jak Andrzej Sosnowski nie jest dla mnie tylko poetą. Istotne wiążą się z jego osobą moje prywatne sprawy. Mianowicie: pierwszy mój poważniejszy tekst - nazwijmy to - krytycznoliteracki (pierwszy i jeden z ostatnich) napisałem na początku tego milenium na temat twórczości sławnego Amerykanina Johna Ashbery’ego . Bliski mu poetycką dykcją Andrzej Sosnowski był drugim bohaterem tego artykułu. Yhmm! Łapię się teraz na tym, że zaczynam znacząco chrząkać, bo nie wiem, jak to powiedzieć. Poruszyłem bowiem wtedy dość niewygodą towarzysko kwestię - pojawienia się w tym okresie całej rzeszy polskich epigonów ich obu. Okazjonalny esej wyszedł w piśmie "Studium", niestety nie istniejącym od lat; niestety, bo kiedy przeglądałem niedawno jego archiwalne numery, uderzyła mnie w nim duża liczba świetnych wierszy. Kwękam trochę, a przecież wielu ich twórców zrobiło potem kariery na salonach. O żadnym więc zapomnieniu i przepadnięciu mowy być nie może, ale smutne wrażenie we mnie pozostało. Rozpacz z powodu utraconego bezpowrotnie czasu to wprawdzie nie była, ogarnęło mnie jednak coś w rodzaju melancholii. Ewentualnie można by to zdiagnozować jako stan charakterystyczny dla mężczyzny, który dawno przekroczył smugę cienia. Inne, uniwersalne już, dowody na niezwykłość poezji Andrzeja Sosnowskiego - autora przełomowych książek takich jak "Życie na Korei", "Sezon na Helu" czy "Sylwetki i cienie" - znajdziecie oczywiście oddając się ich lekturze, a w moim podkaście jest jeszcze kilka kolejnych subiektywnych wątków związanych z Poetą.
Oniriadę tropików, szalony gąszcz buszu i straszne chrząszcze brzmiące w ichniejszych trzcinach wierszy - to wszystko wyszukacie w książce mojego kolejnego gościa pt. "Afrykańskie korzenie UFO". Rozmówca z drugiego krańca świata, choć od wielu lat mieszkający w Londynie, podróżujący po Europie, w Paryżu czujący się jak we własnym domu, okazał się bardzo bliski moim pasjom estetycznym. Okazja poznania afroamerykańskiego surrealisty, erudyty znającego dobrze moje ulubione książki, takie choćby jak "Nadja" Andre Bretona to dla mnie niesamowita sprawa. Jeszcze nigdy nie miałem takiej możliwości, by przeprowadzić wywiad (zdalny wprawdzie, więc z kłopotami, z jakimś denerwującym pogłosem, którego tym razem nie udało mi się opanować) z twórcą tak oryginalnym i tak wielowymiarowym. Ustawiony świetnie głos (pewnie przez jakiego czarnego boga głębokich tonów) przypominający mi barwą wokal Jimiego Hendrixa, genialne wyczucie rytmu muzyki i języka, lotność umysłu pozwalająca na nagłe skoki asocjacji, fruwanie w wyobraźni między najbardziej odległymi skojarzeniami, słowem- wyjątkowa to postać. Krytycznym okiem mógłbym jedynie spojrzeć na jego koncepcje dotyczące jazzu. Afroamerykański artysta twierdzi, że biali muzycy, w tym Polacy, nie są w stanie zagrać synkopowanych improwizacji tak jak czarnoskórzy, a przecież sam współpracował z naszym genialnym saksofonistą Adamem Pierończykiem (nie chciałem - z braku czasu - wymienić masy innych naszych jazzmanów światowego formatu). Racjonalnych -według siebie- dowodów szukał w (improwizowanych jak sam jazz) koncepcjach synergii ciała i umysłu, historycznego losu i scenicznej ekspresji, a nawet jazzowych źródeł bijących w szczególnym "czarnym" DNA. Akademicki wywód - w znanym mi sensie tego pojęcia- to na pewno nie był. Inne mam kryteria muzycznej kreacji oraz recepcji niż dr Anthony Joseph. Byłem dość powściągliwy w polemikach, mówiąc delikatnie. Ósemki czy ćwierćnuty nie mają dla mnie tylko czarnego koloru, można je przecież zapisać różnobarwnymi pisakami na pięciolinii, jak to robił w swoich kompozytorskich rękopisach Polak Krzysztof Penderecki; a jeśli mnie spytacie, co ma wspólnego z białym twórcą muzyki poważnej freejazzowy czarnoskóry saksofonista, to znajdźcie w sieci niesamowity schemat Johna Coltrane'a (“circle"), jego mistyczno-muzyczny szkic, swoistą graficzną partyturę podobną do rysunku mandali.