W czwartek Brytyjczycy zagłosują w wyborach do europarlamentu. Już teraz wiadomo, że szykuje się ostre wymierzenie klapsa. Katem będzie elektorat, a ofiarami rząd i partie, które nie poradziły sobie z brexitem. Tych wyborów miało nie być. Wielka Brytania miała opuścić Unię Europejska w marcu tego roku. Została zmuszona do wystawienia kandydatów przez Brukselę. Alternatywą było opuszczenie wspólnoty bez porozumienia.
Europarlamentarzystów wybierać będą Ci, którzy gardzą Brukselą i wyborcy, dla których Wielka Brytania leży w sercu Europy. Wynik głosowania nie zmiecie z powierzchni ziemi Izby Gmin, ale będzie papierkiem lakmusowym. Zmierzy temperaturę obecnego wrzenia i zmusi przywódców partii politycznych do wyrażenia skruchy. A będzie się za co bić w piersi. Według prognoz sondażowych, najlepszy wynik w tych wyborach osiągnie partia, której zaledwie kilka tygodni temu nie było. Jej przywódcą jest znany eurosceptyk Nigel Farage. Partia nazywa się Brexit.
Powstała, ponieważ nie ma brexitu. To w jej szeregach znieśli się wyznawcy wizji Wielkiej Brytanii uwolnionej z kajdanek Brukseli. W tym konserwatyści i członkowie opozycyjnej Partii Pracy, zdegustowani poczynaniami swych przywódców, którzy nie znają słowa kompromis. By ukarać ich za błędy nie muszą zdawać legitymacji partyjnych. To będzie głos protestu. Wielowarstwowy i wielowymiarowy. Ludzi, którzy poczuli się zdradzeni. Kandydatów z partii Nigela Farage’a poprą ludzie, którzy wierzą w brexit jak w Pana Boga. Także konserwatyści oburzeni polityką własnego rządu. Zagłosują przeciwko premier Theresie May - symbolu politycznej impotencji.
Eurosceptycznych parlamentarzystów wybiorą także zawiedzeni polityką Jeremiego Corbyna członkowie Partii Pracy. Brexit wprowadził w jej szeregach rysy i pęknięcia. Pięć milionów Labourzystów zagłosowało za opuszczaniem Unii Europejskiej. Ale brexit nie jest ideologią. Stał się religią. Ma pole rażenia w całym spektrum politycznej sceny. Wybory do Parlamentu Europejskiego ukażą jego prawdziwe kolory. Ale to nie będzie jedynie festiwal zagorzałych brexiterów. Głos oddadzą także wyborcy, dla których Unia Europejska to być albo nie być.
Kandydaci Liberalnych Demokratów mogą liczyć na głosy płynące spod obcych sztandarów. Na nich także zagłosują Konserwatyści i Labourzyści, ale zupełnie z innego powodu. Ta partia konsekwentnie i od samego początku sprzeciwiała się brexitowi. Nie stara się zjednać jego przeciwników i zwolenników. Nie szuka kompromisu. Nie musi. Liberalni Demokraci bronią Unii Europejskiej z otwartą przyłbicą. Otrzymają poparcie również tej części elektoratu, która w obliczu katastrofalnych prognoz ekonomicznych zmieniła zdanie. Jej kandydatów poprą również młodzi Brytyjczycy, którzy w czwartek po raz pierwszy pójdą do urn wyborczych.
Zaskakujące jest stosunkowo niskie poparcie dla partii Change UK. Stworzyli ją niedawno dysydenccy parlamentarzyści, którzy rzucili legitymacjami Torysów i Partii Pracy. Zrobili to z głębokiego przekonania, że ich partie przestały służyć narodowemu interesowi. Takie dramatyczne gesty są szeroko komentowane, ale rzadko wywołują na Wyspach pospolite ruszenie. Chance UK agituje za zorganizowaniem drugiego referendum. W eurowyborach ta partia może zdobić co najwyżej kilka procent głosów.
Dziwne to będą wybory. Poprzedziła je niema kampania i otwarta niechęć - szczególnie Konserwatystów - do poważnego dialogu na temat przyszłości Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej. Dziwna to przyszłość, skoro od trzech lat mowa o jej amputacji. Brexit stał się nowotworem i jak dotąd nie ma na niego lekarstwa. Jeśli jakimś cudem do końca czerwca Izba Gmin ratyfikuje porozumienie brexitowe, Wielka Brytania opuści Unię, a europarlamentarzyści nigdy nie zasiądą na ławach parlamentu w Strasburgu. To jednak mało prawdopodobne. Prognozy sugerują, że w kierunku Europy ruszy armia arcyeurosceptycznych polityków. Brukselę czeka chroniczny ból głowy.