Tych przedterminowych wyborów miało nie być. Premier Theresa May zapewniała o tym sześciokrotnie – ktoś nawet to policzył. Teraz media zarzucają jej łamanie słowa, a komentatorzy zastanawiają się, dlaczego olbrzymia przewaga konserwatystów zmalała do zaledwie 5 punktów procentowych. Na początku kampanii cieszyli się dwukrotnie większym poparciem od labourzystów. Wszystko wskazuje na to, że lider Partii Pracy Jeremy Corbyn zaczął docierać do elektoratu. Nie dlatego, że przemówił innym głosem. To między innymi zasługa mediów. W końcu dojrzały, by podejść do tych wyborów poważnie. Przestały zwracać uwagę na to, w co Corbyn się ubiera i zaczęły zwracać uwagę na to, co mówi. Jego wizja społeczna w erze Brexitu coraz bardziej podoba się niezdecydowanym wyborcom.
Corbyn nie jest charyzmatycznym przywódcą, ale nie boi się kamer telewizyjnych. W debacie relacjonowanej na żywo przez telewizję SKY był zrelaksowany. Nie dał się sprowokować i odpowiadał rzeczowo na pytania publiczności. Nagradzany był za to kilkakrotnie spontanicznymi oklaskami. To pewna nowość. Nie dał się nawet rozszarpać Jeremiemu Paxmanowi, który przeprowadził z nim ostry wywiad. Jego wizja społeczeństwa, w którym bogaci płacą więcej niż biedni, może wydawać się w XXI wieku uproszczona. Ale od ubiegłorocznego referendum brytyjska polityka straciła środek ciężkości. Tak drastyczna zmiana w sondażach może oznaczać, że jesteśmy świadkami tęsknoty elektoratu za podstawowymi wartościami, na których zbudowano powojenną Wielką Brytanię. Poza tym wyborcy Corbyna zdegustowani są politykami, którzy traktują swój kraj jak piaskownicę. Brexit jest największą babką z piasku, jaką w niej zbudowali. Teraz usiłują wmówić Brytyjczykom, że powstanie z tego solidny zamek. To wizja propagowana przez Theresę May.
Jeremy Corbyn nie chce unieważnienia wyników referendum. Nie chce nawet tego drugiego, które pozwoliłoby wyborcom podjąć decyzję o ostatecznym porozumieniu z Brukselą. Przyrzeka natomiast, że gdy zostanie premierem dopilnuje, by negocjacje toczyły się do skutku. Nie chce tzw. twardego Brexitu i w tym znacznie rożni się od obecnej szefowej rządu. Biorąc udział w debacie, premier potwierdziła, że bez wahania odejdzie od stołu negocjacyjnego, jeśli zaproponowane przez Unię porozumienie nie będzie korzystne dla Wielkiej Brytanii. Dla komentatorów to jasne - Corbyn szanuje demokratyczny wybór Brytyjczyków, ale nie zamierza unosić się ambicjami. May natomiast ostrzega, że poprowadzi Wielką Brytanię skraj przepaści, a jeśli będzie to konieczne, zrobi odważny krok naprzód.
To nie była zwykła przedwyborcza debata. Jej uczestnicy nie zadawali sobie pytań. Zrobiła to za nich odpowiednio dobrana telewizyjna publiczność i wytrawny dziennikarz, który wielokrotnie przypiekał polityków na przedwyborczym ogniu. Theresa May poczuła temperaturę jego pytań na własnej skórze. Doskonale wie, gdzie leży jej forte. Jest sprawną menadżerką kolektywnej polityki Konserwatystów, ale nie potrafi błyszczeć w ogniu krytyki. Nie podgryza gardeł ideologicznym przeciwników, a to w przedwyborczych debatach zdobywa głosy wyborców. Już teraz zapowiedziała, że w następnej debacie, w której wezmą udział liderzy pozostałych partii politycznych, wystąpi za nią minister spraw wewnętrznych, Amber Rudd. Elektorat otrzymał prosty sygnał - obecna premier obawia się bezpośredniego starcia. Wie, że mogłaby na tym więcej stracić, niż zyskać.
Jeremy Corbyn jest politykiem retro. Nie błyszczy medialnie, natomiast głębia jego przekonań wielokrotnie hartowała się w czasach, gdy trzeba było odważnie przybić flagę do masztu. Dla niego te wybory są największym życiowym sprawdzianem. Nie tylko swojej ideologii, ale i charakteru. Czy potrafi porwać wyborców spokojem i tak niepopularnym w obecnych czasach pacyfizmem? Nie wiadomo. Nawet w szeregach własnej partii ma zagorzałych przeciwników. Może dlatego udowadniał w studio, że gotów był poświecić część swych osobistych poglądów na ołtarzu partyjnym - na przykład w kwestii odnawiania arsenałów nuklearnych, do których Partia Pracy się zobowiązała. Nie był też w stanie przyznać, czy jako premier zleciłby atak dronem na gniazdo terrorystów. To z pewnością nie przysporzy mu wyborców z grona ludzi dotkniętych niedawnym zamachem w Manchesterze.
Corbyn przypodobał się natomiast liberalnym pro - Europejczykom. Lider Partii Pracy sam oświadczył w świetle telewizyjnych reflektorów, że zrobi wszystko, by jak najszybciej zagwarantować prawa obywatelom Unii Europejskiej mieszkającym na Wyspach. Nie czekał nawet na pytania o ich przyszłość. Dla niego to kwestia pierwszorzędna, przede wszystkim politycznej moralności. Zrobi także wszystko, by Wielka Brytania, mimo Brexitu, zachowała jak najbliższy dostęp do wspólnego rynku bez paraliżujących gospodarkę taryf handlowych. Jednocześnie obiecał Europie kontynuację wymiany informacji wywiadowczych, co w obecnych czasach jest niezwykle cenną walutą. Premier May traktuje ten aspekt post-brexitowej rzeczywistości jak kartę przetargową - jeśli będziecie grać z nami zbyt twardo, nie dotrzymacie dostępu do owoców pracy naszego wywiadu - premier zdaje się już teraz negocjować z Brukselą między wierszami. Podczas wczorajszej debaty nie wspomniała ani razu o obywatelach Unii mieszkających na Wyspach. Nie wiadomo, czy był to wynik politycznej amnezji czy niezaplanowana chwila prawdy.
Imigracja była największym katalizatorem Brexitu. Nie ta powszechna, lecz ta z Unii Europejskiej. Miała się zawrzeć w 100 tys. rocznie, tymczasem liczy się ją w setkach tysięcy. Samych Polaków jest obecnie na Wyspach prawie milion. A nie jesteśmy jednym krajem Unii Europejskiej, których obywatele zapragnęli poszukać na Wyspach szczęścia. Zarówno Konserwatyści jak i Partia Pracy wiedzą, że ta sytuacja musi ulec zmianie. Nie będzie to jednak polegać na nagłym zakręceniu imigracyjnego kurka. Wiele sektorów brytyjskiej gospodarki, a co nie bez znaczenia - tutejsza służba zdrowia - znalazłyby się w głębokim kryzysie. Brexit i imigracja to system naczyń połączonych. Jej poziom uzależniony będzie od krwiobiegu gospodarki. Im więcej Europejczyków będzie mogło pracować na Wyspach, tym większy też będzie dostęp Wielkiej Brytanii do gospodarczych zdobyczy Unii Europejskiej. Obie partie zdają sobie sprawę, że ograniczenie imigracji będzie procesem stopniowym. Tu panuje pełna zgoda.
Premier May nie wypadła podczas wczorajsze debaty najlepiej. Nie odpowiadała z przekonaniem na pytania publiczności. Może dlatego otrzymała owacje na stojąco w wykonaniu jednej osoby. Jeszcze gorzej radziła sobie w starciu z Jeremim Paxmanem. Dziennikarz wytknął jej wszystkie momenty karierze, gdy zmieniała zdanie: była za pozostaniem w Unii Europejskiej, dziś jest orędowniczka twardego Brexitu. Tych wyborów miało nie być, a teraz bierze udział w telewizyjnej debacie. Będąc ministrem spraw wewnętrznych w rządzie Davida Camerona odpowiedzialna była za wzrost niekontrolowanej imigracji. Nawet przygotowując manifest przedwyborczy zmieniała zdanie. Jak - zapytał ją Paxman - taki polityk może być wiarygodnym partnerem w negocjacjach z Brukselą? W końcu czy Theresa May w ogóle wierzy w Brexit? Tego pytania premier również starała się uniknąć, podkreślając, że wierzy w jego sukces. Ale to nie to samo. Do 8 czerwca wyborcy najprawdopodobniej nie dowiedzą się, czy jest sercem za wyjściem kraju z Unii Europejskiej czy to dla niej rozwód z rozsądku. Czy jest zaledwie menadżerem partyjnej polityki czy pełnokrwistym przywódcą?
Szefowa rządu najbardziej spodobała się wczoraj eurosceptykom, którzy bezkrytycznie nie cierpią Unii Europejskiej. Jeremy Corbyn natomiast zjednał sobie wyborców, którzy w obliczu Brexitu pragną zachować przynajmniej część zdobyczy wypracowanych przez Wspólnotę. I choć wdaje się mało prawdopodobnym, by kurcząca się sondażowa przewaga Konserwatystów zamieniła się w ich faktyczną klęskę, warto się zastanowić, w jakim kierunku ruszyłby Wielka Brytania ,gdyby przesłanie Jeremiego Corbyna przysporzyło mu wystarczająco wielu wyborców, by wygrać. Rozsądek sugeruje wykluczanie samodzielnych, laburzystowskich rządów - takie cuda wyborcze się nie zdarzają. Ale wejście w koalicję z Liberalnymi Demokratami mogłoby poważnie zmienić koleiny Brexitu. To jedyna partia, która umieściła w manifeście propozycję zorganizowania drugiego referendum na temat ostatecznych, wynegocjowanych warunków z Brukselą.
Do wyborów został jeszcze ponad tydzień. To fascynujące, jak wiele może jeszcze w tym czasie się zdarzyć.