Za lub przeciw i wszystko miało być takie proste. 52% elektoratu opowiedziało się za opuszczeniem Unii Europejskiej przez Wielką Brytanię. 48% było przeciw. Ale im dalej w las, tym coraz mniej światła. Już teraz wiadomo, że Brexit nie będzie jednym prostym cięciem. To wydłużony i bolesny proces. Obie strony nazywają go przejściowym.
Bruksela postawiła wyraźne warunki. Przez dwadzieścia jeden miesięcy po 29 marca 2019 roku - moment wyjścia - Wielka Brytania pozostanie w Unii Europejskiej. W każdym możliwym wymiarze z wyjątkiem nazwy. Nie będzie już członkiem Wspólnoty, ale będzie musiała przestrzegać unijnych praw. Zachowa przywileje wspólnego rynku i unii celnej, ale nie będzie mogła w tym czasie zawierać samodzielnych umów handlowych. Poza tym, wjeżdżający na Wyspy imigranci z Unii nadal otrzymywać będą pełne prawo do osiedlania się, pracy i opieki medycznej. I tak do końca 2020 roku. Jakby tego było mało, ostateczny głos w sporach posiadał będzie Europejki Trybunał Sprawiedliwości, w którym zabraknie brytyjskiego przedstawiciela. Zwierzchność unijnego na brytyjskim prawem zostanie zachowana po Brexicie. W wymiarze przejściowym, ale jednak.
Po ogłoszeniu tych warunków przez Brukselę zwolennicy Brexitu dostali szału. Przecież Brexit to Brexit, powtarzała do znudzenia premier Theresa May. Jakby tajemniczy ping-pong słów tłumaczył wszystkie zawiłości tego procesu. Dopiero teraz Brytyjczycy zaczynają rozumieć, jak będzie wyglądać ich rozwód z Unią Europejską. W okresie przejściowym Wielka Brytania będzie też wpłacać składki do unijnego budżetu, nie mając absolutnie nic do powiedzenia na temat zasad funkcjonowania Unii, w tym finansowania jej struktur. Dlaczego? Bo choć zachowa przywileje, straci prawo głosu w Parlamencie Europejskim. Tego zwolennicy Brexitu nie przewidzieli.
Można się spodziewać wielu sporów podczas dalszych negocjacji brexitowych. Premier Theresa May, uginając się pod presją eurosceptyków w szeregach własnej partii, już zasygnalizowała, że nie zgodzi się na to, by wjeżdżający na Wyspy imigranci otrzymywali pełen status w okresie przejściowym. Ale żeby do Brexitu w ogóle mogło dość, Parlament w Londynie musi najpierw znaleźć wspólny głos w sprawie ustawy, która reguluje zasady wyjścia z Unii. Izba Gmin ją przyjęła, ale debata w Izbie Lordów nie przebiega po myśli rządu. Konserwatyści nie posiadają w niej większości. Jeśli zostanie odrzucona, zacznie się inny ping-pong - legislacyjny - który żaglując ustawą miedzy dwoma izbami parlamentu, może przedłużyć proces w czasie.
Jest jeszcze kwestia rządowych raportów w sprawie wpływu Brexitu na gospodarkę. Nie zostały one upublicznione, żeby - jak podkreśla Downing Street - nie osłabiać pozycji Wielkiej Brytanii podczas negocjacji w Brukseli. Są to jednak dokumenty tak ważne, że prędzej czy później musiały znaleźć się przecieki. I tak się stało. Media, publikując ustalenia raportów, jeszcze bardziej zwiększyły presję na Theresę May. Sprawiały też, że dalsza parlamentarna debata w sprawie Brexitu będzie bardziej spolaryzowana. Raporty ustaliły, iż bez względu na styl wyjścia z Unii, brytyjska gospodarka na tym ucierpi. Skurczy się od 2%-8%, przy czym najlepszym scenariuszem byłoby wyjście według modelu norweskiego, a najgorszym opuszczenie Unii bez porozumienia z Brukselą. I tak źle, i tak niedobrze, bo zawsze na minusie.
Istnieją głosy na Wyspach, które uparcie twierdzą, że Brexit nie nastąpi. Cena wyjścia z Unii może okazać się tak olbrzymia, że w końcu Parlament powie NIE. Będzie miał do tego prawo na podstawie jedynej poprawki, jaką przyjęto w Izbie Gmin do ustawy brexitowej - to posłowie zagłosują nad ostatecznym kształtem porozumienia z Brukselą. Nie będzie decydował o tym rząd. Taki scenariusz nie jest już czystą fantastyką. Istnieją ku temu podstawy prawne. Bruksela wielokrotnie dała Londynowi do zrozumienia, że może pozostać we Wspólnocie i to byłoby najprostszym wyjściem ze skomplikowanej sytuacji. Pozostaje jednak rezultat referendum - niebezpiecznego, ale najbardziej demokratycznego mechanizmu jakim dysponuje państwo - 52% Brytyjczyków było za Brexitem, 48% przeciw. To niewielka różnica, a jednak olbrzymia. Nie da się jej wygumkować z historii bez podważania podstaw demokracji.