Leżę na kanapie obok mojej dwunastoletniej suki i szepczę, że ją kocham. Wczoraj też tak leżałem, z tym że z paczką mrożonego groszku na twarzy. Uderzył mnie jakiś debil w parku. Nie spodobało mu się, że Sena nasikała obok ławki, na której siedział. Jadł hamburgera. Najpierw splunął i usiłował ją kopnąć, a gdy wrzasnąłem na niego na całe gardło, rzucił się na mnie i walnął z otwartej dłoni. Nie był to jakiś nokaut, ale swoje poczułem. Najbardziej cieszę się z tego, że mu nie oddałem.
Włączyłem hamulec. Facet był ode mnie mniejszy i odrobinę też starszy. Bez trudu bym sobie z nim poradził - nikt przecież nie ma prawa kopać mojego psa w parku. Więc podkręciłem decybele, a głos mam donośny. Staliśmy przez chwilę na odległość szczoteczki do zębów, rycząc na siebie. Gdybym go uderzył, pewnie bym się nie zatrzymał. Nigdy tak nie reaguję, bo dalej jest mrok. To instynkt samozachowawczy z czasów, gdy pracowałem przy realizacji programów radiowych. Obojętnie, co działo się w studio, trzeba było zachować spokój. W przeciwnym razie człowiek popełnia kolejne błędy. Potem jest już ich tyle, że wszystko wali się na głowę.
Zimna krew i tym razem pomogła. Gość szybko pojął, że kolejne uderzenie nie pozostanie bez odpowiedzi. Dałem mu to wyraźnie do zrozumienia słowami, delikatnie unosząc się na palcach. To zadziałało. Coś jeszcze przeklinał pod nosem, po czym zabrał z ławki starą reklamówkę i uciekł. To nie jest tak, że takie sytuacje spływają po mnie jak zimna woda po kaczorze. Fala emocji nadchodzi z opóźnieniem. Z nią też trzeba sobie poradzić.
Mówię wtedy: Bogdan zapamiętaj ten moment - tak w Londonie cywilizacja spotyka się z dżunglą i trzeba być na to przygotowanym. Najczęściej zdarza się to błyskawicznie, bez żadnych ostrzeżeń. To może być ławka w parku, przejście dla pieszych czy ogródek w pubie. Pod warstwą kulturalnego zachowania kryje się niebezpieczny potwór. Gość jadł hamburgera, ale mógł mieć w kieszeni scyzoryk. O tym, Bogdan, nie zapominaj!
To nie pierwsza taka moja przygoda, choć chciałbym wierzyć, że ostatnia. Zawsze jest jakiś wniosek do wyciągnięcia. Tak było, gdy lata temu przed moim domem dostałem w głowę metalową rurką. Nie rureczką, tylko grubą rurą od rusztowań. Na szczęście miałem na sobie kask rowerowy, więc skończyło się szarpaniną. Ale wtedy walczyłem o życie. To nie był jakiś nędzny pijaczyna, jak wczoraj. W takich sytuacjach nie wolno wciskać hamulca.
Podobna lekcja spotkała mnie przed teatrem Old Vic w Londynie, gdzie wystawiają wspaniałe sztuki. W środku króluje Szekspir, ale na skrzyżowaniu obok, jakiś wariat za kierownicą rozjechał mnie celowo. Kilka sekund wcześniej dałem mu do zrozumienia, żeby na drodze uważał. Rower poszedł na złom, ale ja wyszedłem z tego bez szwanku. Po kilku wypadkach nauczyłem się bezpiecznie upadać.
To była ważna nauczka - jeśli już wdajesz się z kimś w dyskusję na ulicy, nie wsiadaj potem na rower i nie ruszaj dalej w drogę. On jedzie za tobą dużym samochodem. Nie wiesz, co ma w głowie. Arogancja zabija.
Były jeszcze inne przygody z udziałem psów. Te pozostawiły jedynie ślady zębów na mojej łydce, przedramieniu i plecach. To moje honorowe odznaczenia. Wówczas również musiałem stanąć w obronie mojej suki. Gdybym tego nie zrobił, dawno by nie żyła. A tak, leżymy sobie na kanapie. Ona piękna jak zawsze, z pyskiem między przednimi łapami, a ja z delikatnie obolałym okiem. I znowu mogę szepnąć jej do ucha, że ją kocham.