Gdy płonie część człowieczeństwa otwieramy Facebooka. Dzielimy się bólem w bardzo współczesny sposób. Wklejamy linki, kopiujemy zdjęcia, wymieniamy się wspomnieniami. W ten sposób czujemy, że jesteśmy stadem. Że nie dzielą nas wykute w skale granice, że nie ma między nami różnic. W Paryżu nad Notre Dame unosi się łuna, ale to w nas rośnie piękna katedra. Od Moskwy do Dublina - niewidzialna i na wskroś europejska.
Stajemy się dziełem sztuki z obawy, że coś ginie bezpowrotnie. Wówczas odnajdujemy w sobie ołtarze i sklepienia. Malujemy obrazy. Mroczne piwnice też dostrzegamy, bo bez nich nie byłoby murów. Pożar katedry Notre Dame, choć tragiczny w skutkach, nie unicestwi wielowiekowej tradycji - zbyt głęboko nosimy ją w genach. Istnieje jednak pokusa, by rozniecić w sobie ognisko skojarzeń. By w katastrofie budowlanej widzieć witraż apokaliptycznych symboli.
Mamy w sobie Kasandrę i Nostradamusa - to brat i siostra chorej wyobraźni. Wystarczy spojrzeć na serwisy społecznościowe. Dla jednych pożar w Paryżu jest zwiastunem schyłku cywilizacji podpalonej liberalnymi ideałami. Inni dostrzegają w nim krzyż chrześcijaństwa oblężonego ideologią gender i multi-kulti. Znaleźli się tacy, którzy już teraz wiedzą, że w miejscu spalonej katedry powstanie kiedyś meczet. Prognozy prognozami, ale zderzenie tych pojęć jest przejawem szaleństwa. To stróżka śliny cieknąca z prostackiej gęby, która nie widzi świata sponad talerza. Pożar w Notre Dame to nie żaden pojedynek potworów. To nie Godzilla kontra Hedora. To zwykły pożar.
Każdy kto był w Paryżu, wrócił ze wspomnieniami. Pierwszy raz odwiedziłem Notre Dame zanim runął mur w Berlinie. Pijany ze szczęścia leżałem na skwerze przed gotyckimi wieżami i wgapiałem się w każdy ich szczegół. Obok mnie przechodzili ludzie z lepszymi paszportami, a ja po raz pierwszy czułem się Europejczykiem. Paryż okazał się moim miastem, mogłem go dotknąć i powąchać. To była również moja katedra - mogłem się w niej pomodlić lub zwiedzić, jak galerię sztuki. Bezwstydnie pławiłem się w basenie europejskiej kultury. Nie potrzebowałem ratownika. Każdy, kto odwiedzał Notre Dame przywoził ze sobą coś innego. I właśnie ta inność w tym momencie nas łączy.
"Jakby katedra Św. Pawła, Pałac Buckingham i budynek Parlamentu spłonęły jednocześnie" - to jeden z mocniejszych komentarzy, jakie pojawiły się dziś w brytyjskich mediach. Brytyjczycy są autentycznie poruszeni pożarem Notre Dame. To dla nich ikona europejskiej kultury. Może to zabrzmi dziwnie, ale Paryż był kiedyś angielski. Stuletnia wojna, jaką Anglicy stoczyli z Francuzami wieki temu, przesunęła granicę daleko poza kanał La Manche. To w Notre Dame koronowano Henryka VI, o którym pisał Szekspir. Dlaczego o tym wspominam? Pożar katedry zbliżył ludzi ponad podziałami. Uświadomił im także, jak płynna jest historia i jaki mamy wobec niej wspólny obowiązek. Myślę o tym zwiedzając zabytki Wrocławia i gdy włóczę się po ulicach Lwowa.
W relacjach komentatorów BBC pojawił się niespodziewanie także polski wątek. W sztandarowym programie brytyjskiego radia padło słowo - Warszawa - symbol niezwykłej odbudowy. Dużo dziś pojawia się mediach symboli, ale ten wydał mi się istotny. Przede wszystkim dla Francuzów, którzy z trwogą patrzyli na pochodnie Notre Dame, nie wiedząc czy przetrwają jej mury. Na szczęście z nadejściem poranka pojawiła się nadzieja, że katedrę da się uratować. Zniszczenia są poważne, ale nie tak olbrzymie jak początkowo myślano. Na pewno nie takie, jakie zaserwowała nam nad Wisłą zupełnie inna pożoga.
Tak rodzi się ostateczna refleksja. Skoro Warszawa może być dla świata inspiracją, nie bądźmy dla siebie Nostradamusami. Szukajmy pozytywów tam, gdzie szerzy się negacja. Pielęgnujmy w sobie katedrę człowieczeństwa. Nie bawmy się niepotrzebnie zapałkami.