Kiedy po raz pierwszy usłyszałem nazwisko James Bond, myślałem, że to gatunek whisky. Filmy z agentem 007 były w wówczas w Polsce zakazane. Tylko nieliczni wybrani, z wypiekami na twarzy oglądali piątą z kolei odgrywaną z oryginału przywiezioną z Zachodu kopię na wideo. Powód? Brytyjscy twórcy pokazywali na ekranie Rosjan z wielkim jak Wielka Brytania przymrużeniem oka. To wystarczyło, by miliony ludzi nad Wisłą (i nie tylko) przez lata żyły w przekonaniu, że James Bond to towar ekskluzywny, jak ekskluzywne były PEWEX-y i bony dolarowe.
Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Bonda, ale pamiętam szybsze bicie, nie brytyjskiego jeszcze wówczas, serca. Pomyślałem: "Oto za moment będę uczestniczył w niezwykłym misterium, smakując gatunku, z którym konkurowali Czterej Pancerni i porucznik Borewicz". Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że resztę życia przyjdzie mi spędzić w rodzinnym kraju sympatycznego bohatera. Nie miałem pojęcia, że codziennie na rowerze przejeżdżał będę koło głównej kwatery MI6, a mijać mnie będą na ulicach Astony Martiny.
Nie wiem, którego Bonda lubię najbardziej. Niekontrolowana brew Rogera Moore’a konkuruje w mojej świadomości z filuternym uśmiechem Seana Connery'ego. Brytyjska, sztywna górna warga szekspirowskiego Daltona walczy o prym z irlandzkim czarem Pierce’a Brosnana. Daniel Craig bardziej kojarzy mi się z ze zbirem kibicującym drużynie futbolowej Milwall niż że służbą w Her Majesty Secret Service. Był jeszcze jeden: Bond - nieudacznik. Australijczyk George Lazenby swoją aktorską indolencją spektakularnie zaprzepaścił życiową szansę na sławę i bogactwo. Kto dziś pamięta Lazenby’ego? Chyba tylko najgorliwsi fani modlący się w świątyni Jamesa Bonda. Przyznam się, że osobiście mam do niego słabość granicząca z litością.
James Bond jest dla Brytyjczyków nostalgicznym wspomnieniem; tęsknotą za czasami, kiedy słowo dżentelmena było ważniejsze niż paszport Zjednoczonego Królestwa. Bond jest wierny królowej, choć nieco mniej pięknym kobietom, które go otaczają. Znam wielu takich Bondów. I choć Brytyjczycy zazdroszczą mu szybkich samochodów i bajecznych podroży, za wódkę z Martini wyrzuciliby go z pubu ( tego drinku na Wyspach nikt nie pije, no...powiedzmy, prawie nikt). Ekscentryczni Wyspiarze chorują tez na podobne zamiłowanie do gadżetów. Tak jak 007 lubią "fair play" i jak on potrafią uderzyć pięścią miedzy oczy, choć robią to najczęściej metaforycznie.
Warto wspomnieć, ze przez lata James Bond przeistoczył się z amanta ze spluwą w szorstkiego zabijakę, który w służbie Jej Królewskiej Mości gotów jest unicestwiać złoczyńców. Ten los spotyka wszystkich, którzy zagrażają Koronie, łącznie z pięknymi kobietami. Uśmiercił ich kilka, choć tylko jedną z zimna krwią ( Elektra w "Świat to za mało"). Myślę, że Zygmunt Freud miałby tu pole do popisu.
Na czym polega literacki i filmowy kod DNA agenta 007? Otóż Bond to brytyjskość, która trąci tajemniczą egzotyką. Jest niby jednym z nas, ale jak półbóg ze starożytnych mitów obraca się w kręgach dla śmiertelników przeważnie niedostępnych. Może dlatego filmy z sympatycznym agentem od 50 lat cieszą się na świecie taka popularnością.
Kilka lat temu miałem zaszczyt uczestniczyć w królewskiej premierze jednego z filmów o Jamesie Bondzie. Royal Albert Hall wyglądał tego wieczoru jak pałac zbudowany z rolek czerwonego atlasu. Na korytarzach panie w wytwornych toaletach, w toaletach panowie ukradkiem palący cygara.
To był wieczór wyjątkowy. Z kilku powodów. Po raz pierwszy, ja śmiertelnik, agent niczyjego wywiadu, znalazłem się w tym samym pomieszczeniu co brytyjska Królowa. Monarchini zasiadła w loży, ja z kolei w pierwszym rzędzie, tuż przed ekranem. "Bloody hell!" - zakląłem w duchu po angielsku, czując zbliżający się ból karku i wczesny astygmatyzm. Ale gdy zgasły światła i rozpoczęła się projekcja "Śmierć nadejdzie jutro" zapomniałem o wszystkim. Oddałem się urokowi bajecznej Halle Berry wychodzącej z oceanu niczym Wenus z muszli. Kilkadziesiąt minut później, gdy nasz bohaterski Bond uratował już świat od zagłady zostawiając za sobą las tropów i tyleż samo złamanych serc, Royal Albert Hall rozbłysnął setkami żyrandoli. Nie bez powodu. Oto na scenę zza odsłoniętej taktownie kurtyny weszli wszyscy dotychczasowi odtwórcy roli Jamesa Bonda (z wyjątkiem Daniela Craiga, który się jeszcze w tej roli nie narodził). O Boże, dziękuje Ci za to zaproszenie i fryzjerski bilet w pierwszym rzędzie! - pomyślałem bez cienia cynizmu. Siedziałem tak blisko stojących przede mną Lazenby’ego, Moore’a, Connery’ego, Daltona i Brosnana, że mogłem im dosłownie zaglądać w nogawki spodni. Kiedy na scenę weszła panna Berry, przestałem patrzeć na panów Bondów. Zamknąłem oczy.
To była dla mnie pamiętna noc. Patrząca gdzieś wysoko z loży brytyjska królowa z pewnością zamieniłaby się ze mną miejscem. I chyba po raz pierwszy ktoś by jej odmówił.