To nie były w pełni wolne wybory. Ale pierwsze, w których chciałem zagłosować. Poprzeć ideę łączącą ludzi ponad indywidualnym człowiekiem. Na pół gwizdka, ale demokratycznie! Trochę za, a nawet przeciw sobie. Bo oto w kraju pustych słów i półek powił się wybór. Między wartościami, w które można było wierzyć, i tymi spoza moralnego nawiasu. Nie będę ich wyliczał i wymieniał nazwisk. Dziękuję im wszystkim za odwagę. Tym, którzy do tych wyborów doprowadzili i tym, co zagłosowali. To był kompromis z historią, nie z własnym sumieniem. Pierwszy krok do wolności i jaskółka innego jutra.
Pamiętam jak godzinami oglądałem obrady nowego Sejmu. Zachwycał mnie język, którym zaczęli posługiwać się posłowie. Nawet krój garniturów się zmienił, wyszlachetniał. Stare twarze mieszały się z nowymi. Odraza z nadzieją - że będzie dobrze. Niekoniecznie szybciej i głośniej, ale zdecydowanie lepiej. Najbardziej dumny byłem z tego, że wyścig do wolności w Polsce nie zakończył się rumuńską strzelaniną. Może należało surowiej rozprawić się z komunistami. Może należało podzielić ich na złych i dobrych. Nie wiem. Wolałem chrześcijańskie miłosierdzie od przyśpiewek o latarniach i trupach.
Po tamtych wyborach często przyjeżdżałem do kraju. Cieszyłem się jak dziecko najdrobniejszą nawet zmianą, każdym dodanym do szarości kolorem. Imponowali mi ludzie, którzy podejmowali ryzyko. Drażnili ci, którzy zamieniali kraj w maszynkę do robienia pieniędzy. Pamiętam tamte afery - alkoholową i benzynową. Szmuglowane masowo papierosy, bazar na stadionie tysiąclecia i prostytutki przy drodze. Ta gorączka złota nad Wisłą musiała się zdarzyć. I pewnie trwałaby do dziś, gdyby nie śmiałe reformy i ludzie gotowi je wdrożyć. Wzięli na siebie odpowiedzialność i bolesne ryzyko. Na krótkim dystansie wielu z nas straciło, ale na dłuższym mogło być tylko lepiej. Lepsza taka nadzieja - myślałem - niż samosądy na dzikim wschodzie.
Zmieniali się szeryfowie i ich zastępcy. Trzydzieści lat minęło. Dziwne jest to nasze polskie ranczo. Miało być mlekiem i miodem płynącą drugą Japonią, a stało się szachownicą. Bez dbałości o niuanse i czarno-białą. Ale to my rozgrywamy tę partię, nie jacyś obcy szachiści. Więc za każdym razem gdy odwiedzam ojczyznę zamykam oczy, żeby przypomnieć sobie udrękę starych, niedobrych czasów - kolczaste druty na granicach, paszporty za kratkami i wstydliwe poczucie niższości. Jakim odległym pojęciem była wówczas wolność. Dziś jest na ustach każdego. Dlatego szanuje tamtych ludzi z wyobraźnią, którzy zasiedli przy Okrągłym Sole i wielkiego stolarza, który zmajstrował go bez początku i końca.
Wolność - na tym słowie zakończę - bo ona jest esencją wszystkiego. Rzecz jasna, ma swoje prawa i obowiązki. Powinna być taka sama dla wszystkich, a nie jest. To diament, który otrzymaliśmy od losu, by oszlifować go w brylant. Jedni robią to pod mikroskopem, inni uderzeniem łopatą. Skutki są jakie są, bo wciąż uczymy się tego rzemiosła. A przecież wobec wolności mamy największy obowiązek, jak wobec ludzi, którzy to słowo zamienili w ciało. To nie był żaden cud. To my okazaliśmy mądrość. Zapewne mamy ją w genach. Jesteśmy stadem. Więc zamiast ostrzyć kopyta i przywdziewać ostrogi, spróbujmy raz jeszcze ruszyć w jednym kierunku: przyszłych wyborów - tych łatwych i trudnych.