Tęsknię za czasami, gdy brytyjski parlament był arturiańskim dworem szlachetnych ludzi. Tak przynajmniej mi się wydawało. Mnie, zwykłemu zjadaczowi brytyjskiego chleba, Brytyjczykowi z nadania, poddanemu (niechętnie) koronowanej głowy. Te czasy minęły bezpowrotnie i choć przed wieloma laty ideologicznie dusiłem się w uścisku Żelaznej Damy, marzę o tych czasach mojej naiwności, gdy wydawało mi się, że brytyjski Parlament jest zamkiem bez skazy, a zasiadający w nim rycerze odbierają bogatym, by pomóc biednym.
Gdy kilka lat temu okazało się, że parlamentarzyści za pieniądze podatnika finansowali prywatne kaprysy, poczułem niesmak. Remontowano mieszkania, kupowano kosztowne prezenty, żądano zwrotu wszelkich poniesionych kosztów, nawet za paczkę herbatników strawiona w służbie narodowej sprawy ( to nie żart). Wstydu w Westminsterze zabrakło. W tym miejscu nad Tamizą wstyd okazał się towarem deficytowym. A kiedy wyszło na jaw, ze niektórzy publiczni słudzy zadawali w Parlamencie pytania za grube koperty, poczułem koniec mojego wyimaginowanego świata. Już nigdy - pomyślałem - słuchając opowieści z polskiego Sejmu nie będę się zasłaniał tarczą szlachetnego, brytyjskiego parlamentu.
Skandal niejedno ma imię - wie o tym polityk i wie dziennikarz. Zdarzają się skandale forte ( jak te opisane powyżej) i te pianissimo. Osobiście lubię bardziej te drugie, bo więcej w nich pikantnego smaczku i ironii losu. Wielka Brytania nigdy nie przeżyła farsy z gatunku Billa Clintona, któremu przed kamerami telewizji metaforycznie zdjęto spodnie. Brytyjscy premierzy z reguły maja wystarczająco rozsądku, by nie trafiać na pierwsze strony gazet z rumieńcem na twarzy. Gorzej z ich podwładnymi. Oni nie miewają takich skrupułów.
Kiedy kilka tygodni temu wyjeżdżającemu na rowerze z Downing Street doradcy premiera zagrodzono drogę. Świat wstrzymał oddech. Po jednej strony bramy z podwiniętą nogawką stał Andrew Mitchell, po drugiej policjant na służbie. Obaj panowie byli w pracy i obaj powinni okazać sobie szacunek. Nic podobnego. Gdy polityk usłyszał, że nie może tą drogą na rowerze opuścić rezydencji premiera, pękł mu łańcuch i złapawszy gumę na scentrowanym kole nazwał policjanta plebejuszem, przypominając mu zarazem, że to nie oni (policjanci) a my (politycy) rządzimy tym krajem. Gdyby do takiej wymiany zdań doszło gdzie indziej, może skończyłoby się na kilku cierpkich słowach. W tym przypadku policjant poczuł się urażony. Złożył skargę przełożonemu, po czym sprawa, jak rakieta, poszła w górę.
Po tygodniach obecności na pierwszych stronach gazet Andrew Mitchell zrezygnował z intratnej posady. Chciał przeprosić, ale nie umiał. Zrobił to tak niezdarnie, że złe sformułowane słowo "przepraszam" jeszcze bardziej rozwścieczyło policje. Oficjalnie odszedł, by nie robić rządowi kłopotów, nieoficjalnie, bo musiał. Taka jest kara za niedyskrecję. Wprawdzie Andrew Mitchell nikogo nie zdradził, ale w oczach kolegów z elit uronił rąbka ważnej tajemnicy: my to my, a oni to oni.
W gabinecie premiera Davida Camerona jest wielu zamożnych milionerów. Według publicznie dostępnych informacji dziewiętnastu z dwudziestu ośmiu zasiadających przy okrągłym stole gabinetu ma na koncie więcej niż okrągły milion. Premier Cameron, co nie jest tajemnicą, szczyci się fortuną czterech okrągłych milionów. Nie ma się czemu dziwić, bo Konserwatyści, a więc rządząca w koalicji z Liberalnymi Demokratami partia to zamożne elity. Często z dziada pradziada wierzą w konserwatywny porządek rzeczy, a pieniądz w tych kręgach jest tak oczywisty, jak bieda w robotniczych dzielnicach Londynu. "Old money"- mówią na to Wyspiarze, określając w ten sposób rodziny, które z pokolenia na pokolenie dziedziczą złote góry. Tym bardziej zdumiewa fakt, że rządzący milionami gorzej usytuowanych rodaków nie potrafią czasami w porę ugryźć się w język.
A tak przy okazji, marzyłbym stanąć w kolejce na trasie Warszawa - Londyn obok szefa polskiej opozycji, który grzecznie ściąga buty i ćwiczy gęsiego. Ed Milliaband stanął i ściągnął. I nie obawiał się wcale, że zostawi za sobą źdźbła słomy.