Sąd Apelacyjny w Londynie rozpoczął rozpatrywanie odwołania od werdyktu w sprawie Brexitu. Przed miesiącem niższa instancja zadecydowała, że to parlament, a nie rząd premier Theresy May, powinien uruchomić procedurę rozwodową z Unią Europejską. Jedenastu sędziów, którzy rozpatrzą apelację, stoi na straży konstytucji. Brytyjskie prawo opiera się na precedensach, a Brexit eksplodował w historii po raz pierwszy. To sędziowie zadecydują jaka będzie jego siła rażenia.
Precedensem na pewno był pojedynek Goliata z Dawidem, choć z pewnością jego rezultat nie wpłynie na decyzję w tej sprawie. Pozew przeciwko rządowi potężnego kraju wniosła filantropka i finansistka, Gina Miller... i fryzjer. Gdy ich skarga została uznana, w mediach zawrzało. Prawicowa prasa nazwała trzech orzekających sędziów "wrogami ludu". Ich także odsądzono od czci i wiary. W oczach wielu Brytyjczyków przestali być stróżami prawa - stali się piątą kolumną przeciwników Brexitu.
Premier Theresa May miała nadzieję, że uda jej się uruchomić procedurę wyjściową na mocy tzw. królewskiej prerogatywy. Obywatele mieli zostać potraktowani jak poddani - archaicznym dekretem, a wybrani demokratycznie posłowie pozbawieni tym samym głosu, bez względu na konsekwencje jakie niesie za sobą Brexit. Wnosząc przeciwko temu skargę, pani Gina Miller stała się symbolem oddolnego sprzeciwu. Jest odważna i elokwentna. Potrafi wyartykułować swe racje i nie denerwuje się przed kamerami. Zwolennicy Brexitu widzą w niej jednak wyłącznie zdrajczynię. Za postawienie się Goliatowi otrzymała nawet listy z pogróżkami śmierci. Po uznającej skargę decyzji, bała się wychodzić z domu.
Wyjście z Unii Europejskiej oznacza dla Wielkiej Brytanii fundamentalne zmiany. Piąta najpotężniejsza gospodarka świata utrzymuje z nią bliskie relacje handlowe, ale nie tylko o dostęp do wspólnego rynku chodzi. Brexit oznaczać będzie wprowadzenie zmian w prawie, które od ponad czterdziestu lat związane było z Brukselą. Zwolennicy Brexitu nazywali ten układ utratą suwerenności, zapominając że Londyn aktywnie uczestniczył w tworzeniu unijnej legislacji. Ci sami ludzie marzą teraz o suwerennym parlamencie, odmawiając mu jednocześnie prawa decydowania o Brexicie.
Gdy w końcu nastąpi, zmienią się zasady współżycia w pracy, rodzinie i społeczeństwie. Na eurosceptycznym ołtarzu zostanie złożona ofiara, ale czy stanie się to z korzyścią dla jednostki? W kryształowej kuli widać wyraźnie jedno - dotychczas Brytyjczycy mogli chronić się pod parasolem europejskich wartości. Po Brexicie będzie im padać na głowę. Nie można też zapominać o innych ważnych konsekwencjach. Jeśli Szkocja i Irlandia Północna, które zdecydowanie odrzuciły Brexit, postanowią szukać szczęścia poza strukturami Zjednoczonego Królestwa, Wielka Brytania może się stać znacznie mniejsza, a za kilka lat, czymś na kształt Anglowalii.
Jeśli wcześniejsza decyzja Sądu Najwyższego zostanie podtrzymana, machina, którą premier Theresa May zamierzała uruchomić przed końcem przyszłego marca, zgrzytnie i być może stanie nawet w miejscu. Gdy o notyfikacji Art. 50 Traktatu Lizbońskiego decydować będzie Izba Gmin, nie stanie się to drogą zwykłego glosowania za lub przeciw. Poprzedzi go długa debata, która przyniesie konkretne gwarancje legislacyjne. Zabezpieczą one Brytyjczyków przed ślepym wyjściem z europejskiego klubu. Cała procedura przeciągnie się w czasie. Nic bardziej niż to nie spędza snu z powiek brytyjskiej premier.
Kampania poprzedzająca referendum pełna była półprawd i kłamstw, które pchnęły Wielką Brytanię w kierunku Brexitu. Nie ma 350 milionów funtów, które tygodniowo - zamiast do unijnych kufrów - miały wspierać brytyjska służbę zdrowia. Dostęp do wspólnego rynku oznaczać też będzie pozostawienie niedomkniętych granic. To, że Brexit zatrzyma rosnącą imigrację, też powoli staje się płonną obietnicą. Jeśli rząd premier Theresy May przegra w Sądzie Apelacyjnym, będzie mógł w ostateczności odwołać się raz jeszcze. Taką interwencję musiałby jednak rozpatrzyć Europejski Trybunał Sprawiedliwości - przeciwdeszczowa peleryna unijnego prawa. Trudno nie dostrzec w tym rozwiązaniu pewnej ironii.
Sprawa, która przetacza się przez brytyjskie sady, nie ma oficjalnie nic wspólnego z wynikiem referendum - chodzi o procedury, a nie politykę. Naród zagłosował za opuszczaniem Unii Europejskiej, a referendum jest najczystszą formą demokratycznie podejmowanych decyzji! Jego wynik musi być respektowany. Nie da się jednak ukryć, że działania te mają na celu opóźnienie Brexitu, przynajmniej do momentu gdy znane będą zasady na jakich Wielka Brytania opuści Unię.
Rząd wymaga od obywatela ślepego zaufania, a obywatel je traci. Jeśli za wcześnie odcięta zostanie gałąź, na której po referendum siedzi Wielka Brytania, potłuczone narodowe ego nie będzie jedyną tego konsekwencją. Art. 50. Traktatu Lizbońskiego jest narzędziem nieodwracalnym - to klucz do wyjścia z Unii, ale zarazem pistolet przystawiony do skroni uciekającego. Lepiej teraz sprawdzić co dokładnie oznacza Brexit, a jeśli to możliwe, zminimalizować jego negatywne skutki. Dopiero później w ruch powinna pójść piła.
W Wielkiej Brytanii istnieje trójpodział władzy, a porządku konstytucyjnego strzegą ludzie w tym celu powołani. Członkowie Sadu Apelacyjnego nie udzielają wywiadów. Nie witają ich na ulicach oklaski czy gwizdy - po prostu robią, co do nich należy. Fakt, że tak ważna dla przyszłości Wielkiej Brytanii kwestia rozpatrywana jest w kategoriach obowiązującego prawa, powinna zadowalać nie tylko przeciwników Brexitu. Werdykt Sądu Apelacyjnego - gdy zapadnie - powinien też ucieszyć ludzi, którzy pragną, żeby ich kraj pożegnał się z Unią. Jeśli sędziowie uznają rządowy sprzeciw, odniosą oni niepodważalny sukces. Przy czym nie stanie się to w wyniku ulicznych protestów i ciągnących się w nieskończoność debat w telewizji. To prawo zadba o to, by nikt - ani premier Theresa May, ani przeciwnicy Brexitu - nie stawali w tak ważnych dla kraju momentach ponad prawem.