Brexit zagraża przyszłym relacjom handlowym Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. To nie opinia ekspertów, lecz słowa amerykańskiego prezydenta Donalda Trumpa. W chwili, gdy brytyjska premier Theresa May usiłuje przekonać parlament, by przyjął kompromis zawarty z Brukselą, najwierniejszy sojusznik Londynu wbija jej sztylet w plecy. Ale czy tym razem Donald Trump nie ma racji?

Biuro premiera na Downing Street natychmiast zareagowało na słowa prezydenta. Zdaniem rzecznika, dokument intencyjny, który określa przyszłe relacje Londynu i Brukseli jest jasny. Nie ma w nim mowy o takim niebezpieczeństwie. Wszystko jest jasne i przejrzyste. Ale jeśli przyjrzeć się warunkom, na jakich Unia Europejska zgodziła się na opuszczenie Wspólnoty przez Wielką Brytanię, nie jest to jednoznaczne. Wielka Brytania będzie mogła zawierać unilateralne umowy handlowe z krajami trzecimi dopiero, gdy wszelkie formalne relacje z Brukselą przestaną istnieć. Na to w najbliższym czasie się nie zanosi.

W potrzasku

Jeśli do końca 2020 roku Londyn nie zdoła zawrzeć nowych umów handlowych z Unią Europejską, w życie wejdzie scenariusz, zgodnie z którym Wielka Brytania pozostanie w unii celnej z pełnym dostępem do wspólnego rynku. To jedyny sposób na uniknięcie w Irlandii fizycznej, unijnej granicy.

Wielka Brytania będzie mogła zrezygnować z tego rozwiązania, tylko gdy zgodzi się na to Bruksela. Do tego czasu Wielkiej Brytanii nie będzie wolno zawierać samodzielnych umów handlowych i zapewne ten scenariusz na myśli miał Donald Trump wypowiadając się w Waszyngtonie.

Możliwość otwarcia handlowego na świat była jedną z marchewek Brexitu, którymi kusili wyborców jego zwolennicy. Druga to przywrócenie kontroli nad granicami i ograniczenie imigracji, głównie z krajów Unii Europejskiej. To faktycznie nastąpi, ale nie przed końcem 2020. Będzie też miało swoją cenę.

Gdzie te korzyści?

Na zasadzie wynegocjowanego kompromisu Wielka Brytania opuści Unię Europejską praktycznie tylko z nazwy. W rzeczywistości będzie jej podporządkowana, zapłaci opłatę rozwodową w wysokości 39 miliardów funtów i będzie nadal płacić Brukseli składki, dopóki pozostanie w unii celnej z dostępem do wspólnego rynku. Od marca przyszłego roku przestanie mieć jakikolwiek wpływ na dalszy kształt Wspólnoty i jej prawa. Ale będzie musiała ich przestrzegać w przypadku sporów, jakie mogą wyniknąć z uwagi na wynegocjowany kompromis. Tu kończy się sen brexitowców o odzyskaniu suwerenności. To była ich trzecia marchewka. 

Fiasko nadchodzi

Między innymi dlatego posłowie Izby Gmin są podzieleni wobec porozumienia. Już 90 deputowanych rządzącej partii Konserwatystów zapowiedziało sprzeciw w głosowaniu nad porozumieniem, które zaplanowano na 11 grudnia. Szanse na sukces wizji Theresy May są znikome. Premier stoi na czele rządu mniejszościowego i polega na wsparciu posłów z innych partii. Laburzyści, Szkoccy Nacjonaliści i irlandzka partia DUP prawdopodobnie zagłosują przeciw porozumieniu. W takiej sytuacji Brexit powróci do punktu wyjścia.

W drodze

Premier Theresa May ruszyła w dwutygodniową podróż po Wielki Brytanii, starając się przekonać wyborców do jej wizji Brexitu. Ale to nie oni będą głosować w Izbie Gmin lecz reprezentujący ich posłowie. Wątpiący dziś w porozumienie zaakceptowane przez Brukselę podobnie wątpić będą w nie za dwa tygodnie. W dodatku opublikowane właśnie analizy gospodarcze są dla rządu miażdżące - według nich Wielka Brytania po Brexicie w proponowanym kształcie będzie o 5.5 proc. uboższa, niż gdyby została w Unii Europejskiej. Stanie się to w ciągu dziesięciu lat.

Tych prognoz będzie coraz więcej. Mogą one stać się paliwem przedterminowych wyborów parlamentarnych, a nawet drugiego referendum, w którym wyborcy - nie posłowie w Izbie Gmin - zadecydowaliby o przyszłości Wielkiej Brytanii.


(nm)