Rząd premier Theresy May odzyskał kontrolę nad strategią brexitową. Głosowanie w Izbie Gmin upoważniło ją do podjęcia próby renegocjacji warunków wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej, które Bruksela już zatwierdziła. Do wymiany poglądów prawdopodobnie dojdzie, ale to nie zmieni tekstu porozumienia - unijni biurokraci to wykluczają. Głosując w referendum Brytyjczycy, nie myśleli o najistotniejszych konsekwencjach brexitu - granicy, która po jego przecinać będzie Irlandię. Dziś jej nie ma, ale po 29 marca będzie unijna. O tę kość niezgody walczą teraz bulteriery z Brukseli i Londynu.
Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej - w tym kryje się Anglia, Walia i Szkocja, kilka małych wysp na kanale La Manche i Atlantyku. Jeśli do tego dodamy Gibraltar otrzymamy pełen obraz. Skomplikowane, prawda? Brytyjczycy, którzy po drugiej wojnie światowej utracili olbrzymie imperium, są bardzo wyczuleni na punkcie utrzymania tego, co im pozostało. Między innymi dlatego Margaret Thatcher stoczyła wojnę z Argentyną o oddalone o kilka tysięcy mil morskich Falklandy. Zjednoczone Królestwo musi być zjednoczone, w przeciwnym razie nie istnieje. Brexit natomiast stał się poważnym zagrożeniem tego układu. Jego najsłabszym ogniwem okazała się Irlandia.
Jeśli Wielka Brytania opuści Unię Europejską, unijna granica przebiegać będzie między Republiką a brytyjskim Ulsterem. Ponieważ oba te obszary należą do Wspólnoty, mogą ze sobą handlować bez przeszkód. Swobodny - jak wszędzie w Europie - jest także przepływ ludności. Ale nie zawsze tak było. Do 1998 roku ta granica była najbardziej zmilitaryzowaną częścią kontynentu. Wieże wartownicze i betonowe zapory miały powstrzymać najbardziej niebezpieczny ze znanych człowiekowi eksportów - terroryzm. Probrytyjski Ulster należy do Korony, jest protestancki. Republika prawie w 100% katolicka. Przez dziesiątki lat w Irlandii dochodziło do starć między paramilitarnymi organizacjami. Na ulicach wybuchały bomby i ginęli ludzie. Trzydziestoletni konflikt pochłonął ponad 3,5 tys. ofiar. Walcząca o zjednoczenie wyspy, Irlandzka Armia Republikańska (IRA), działała także w Wielkiej Brytanii.
Podpisane w 1998 roku Wielkopiątkowe Porozumienie położyło kres bratobójczym walkom. Choć nie rozwiązało wszystkich problemów, ludzie przestali ginąć, a w rządzie w Belfaście zasiedli przy jednym stole republikańscy nacjonaliści, zwolennicy Korony, protestanci i katolicy. To było zwieńczeniem procesu pokojowego, w który zaangażował się Londyn i Dublin przy dużym wsparciu Stanów Zjednoczonych. Jednym z kluczowych postanowień była decyzja o zlikwidowaniu fizycznej granicy między Republiką a Ulsterem - symbolu dotychczasowych podziałów. Zaniknęły wieże wartownicze i zapory. Ludzie zaczęli poruszać się po fizycznie zjednoczonej Zielonej Wyspie, choć administracyjnie nadal podzielonej.
Plan awaryjny, który wpisano w porozumienie brexitowe, wyklucza powrót takiej fizycznej granicy. To byłoby pogwałceniem Wielkopiątkowego Porozumienia i zagrożeniem dla bezpieczeństwa Wyspy. W jaki sposób ma działać? W przypadku, gdyby po brexicie Londynowi nie udało się wypracować umów handlowych z Brukselą, całe Zjednoczone Królestwo pozostanie w europejskiej unii celnej z dostępem do wspólnego rynku. To cena, jaką musi zapłacić Londyn i Belfast, jeśli Irlandia Północna miałaby pozostać integralną częścią Królestwa - i nie różnić się w niczym od reszty Korony. Problem w tym, że proponowany układ jest bezterminowy. Londyn nie mógłby z niego zrezygnować jednostronnie bez zgody Brukseli. I tu leży pogrzebany pies brexitu.
Brexit miał uniezależnić Wielką Brytanię od Brukseli, ale plan awaryjny - choć jest to w istocie tylko polisa ubezpieczeniowa - zakłada coś wręcz przeciwnego. Brexit miał umożliwiać Wielkiej Brytanii zawieranie bilateralnych umów handlowych z krajami trzecimi, a ten mechanizm wiązałby jej ręce. W końcu Londyn miał się usamodzielnić prawnie i wyjść z jurysdykcji Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. Natomiast ostateczną kontrolę nad wszelkimi dysputami wynikającymi z awaryjnego rozwiązania sprawowałby właśnie ten Trybunał. Nic dziwnego, że brexitowcy zagłosowali wczoraj w Izbie Gmin za wznowieniem negocjacji. Dziwi natomiast brak trzeźwej refleksji, bo Bruksela kategorycznie twierdzi, że to niemożliwe. Przewodniczący Rady Europejskiej, Donald Tusk, powtórzył to w niecałe 10 minut po zakończeniu głosowania.
Porozumienie w sprawie warunków wyjścia z Unii, które przed dwoma tygodniami zostało spektakularnie odrzucone przez Izba Gmin, jest "najlepsze z możliwych" - jeszcze przed kilkoma dniami zapewniała o tym premier Theresa May. Ale teraz, wykonując zwrot o 180 stopni, wyruszy do Brukseli, by żądać kolejnych ustępstw i to w istotnym dla Wspólnoty irlandzkim planie awaryjnym. Co ciekawe, Izba Gmin ją w tym poparła, nie znając żadnych szczegółów nowych propozycji. Innymi słowy, deputowani zagłosowali za kotem w worku. Ten kot nazwano "alternatywnym rozwiązanym". To wystarczyło, by parlament zaserwował Brytyjczykom kolejne dwa tygodnie niepewności.
Jeśli jakimś cudem Theresie May uda się wznowić negocjacje i zmienić treść porozumienia, 14 lutego parlament zagłosuje nad jego zmodyfikowaną formą i prawdopodobnie je przyjmie. Jeśli natomiast premier powróci z pustymi rękami, Izba Gmin też wróci, z tym że do punktu wyjścia. Jedna z pomniejszych, ale zatwierdzonych wczoraj poprawek do ustawy brexitowej, potwierdziła sprzeciw parlamentarzystów wobec twardego brexitu. Nie ma ona umocowania prawnego - co oznacza, że rząd nie musi tej poprawki brać pod uwagę. Ale takie umocowanie może w przyszłości się pojawić. Opcje odroczenia brexitu do końca roku, a nawet drugiego referendum, także mogą powrócić, jeśli Bruksela, odmawiając renegocjacji, przystawi Londynowi pistolet do skroni. Na razie te alternatywy są uśpione.
Jesteśmy świadkami spektaklu, który na przemian jest fascynujący i smutny. Wczorajsze głosowanie nad poprawkami w Izbie Gmin dało premier Theresie May chwilowy zastrzyk energii. Interesy partyjne wzięły górę nad narodowymi, a obie główne partie - Labourzyści i Torysi - obawiając się rozłamu w swych szeregach, wykonały skok w nieznane. Zwykły obywatel może to postrzegać w dwojaki sposób - jako nieodpowiedzialność lub tchórzostwo. By odroczyć godzinę ostatecznego sądu nad brexitem parlament wybrał science-fiction nad racjonalnym scenariuszem. Pozostaje jeszcze kwestia osobistej odpowiedzialności polityków, która być może zerwie się partyjnej smyczy, na chwilę przed uderzeniem Big Bena. Wielka Brytania ma opuścić Unię Europejską 29 marca dokładnie godzinę przed północą. Oby nie było za późno, tymczasem kryształowa kula czeka.