Bez światła, czasu i optyki zdjęcia nie będzie. To pierwsze przykazanie z wielu, które określają czar fotografii. Drugim jest zachowanie dystansu. Nie chodzi tu jednak o odległość dzielącą obiektyw od tematu. Mam na myśli emocjonalny związek z obrazem. Jak fotografować kogoś, by nie utracić siebie? Jak patrzeć ciepło, ale nie przesłodzić; śledzić aparatem innych, lecz ich nie prześladować. Te pytania stają się wyjątkowo ważne, gdy kierujemy obiektyw na dzieci. Szczególnie, gdy nie robimy zdjęć z myślą o rodzinnym albumie.
Nie pamiętam kiedy poczułem, że przez obiektyw patrzę na nie inaczej. Przestawałem być ojcem, a przyjmowałem rolę kronikarza. Nawet nie ich dzieciństwa, a stanu, który nazywam dorastaniem. W takim kontekście pojawia się specyficzna dynamika. Istnieje w niej bliskość, ale tylko ta, na którą pozwala aparat. Osobiste relacje ulegają zatarciu. Wkrada się uniwersalny obraz, który definiuje dzieci i rodziców. Jeśli się uda, staje się splotem lęków, oddania i poświecenia - fotograficznym sokiem wyciśniętym z najintymniejszej relacji, jaką stworzyła natura.
Zacząłem polować, bezkrwawo i nieinwazyjnie. Łowiłem chwile, w których moi synowie zatrzaskiwali się w świecie tylko dla nich zrozumiałym. Nie oczekiwali mojej pomocy, jedynie uszanowania prawa do budowania własnej przestrzeni. Z tego wspólnego dystansu rodziły się zdjęcia, które lata później, gdy pojawiły się na ścianie pewnej krakowskiej galerii, skonfrontowały optykę ojca z matczyną wizją dorastania. "Przecież to nie są nasze dzieci, nie pamiętam tych sytuacji" - tak na widok wystawy zareagowała moja żona. Mogłem się obrazić, gdyby jej ocena nie była komplementem. Gdzie ona rejestrowała chaos, wieczną troskę i zmęczenie, ja obiektywem szukałem ciszy. Ona widziała walkę o przetrwanie, ja spokój, za którym podświadomie tęskniłem. Gdy patrzę dziś na te zdjęcia wiem, że go stworzyłem. W kadrze powstało coś, czego nie było. Niemożliwe stało się możliwym.
Chłopiec wyrastający jak posąg z piasku, bawiący się patykiem, czy powiększający świat pod lupą, są obrazami wyciętymi z mojego niemego filmu. Nie ma w nich zbędnych rekwizytów. Zostały świadomie usunięte z kadrów. W obrazach wprowadziłem porządek, którego w życiu nie mogłem narzucać siłą. Nikt na tym nie ucierpiał. Chłopcy przywykli do ojca z dużym, szklanym okiem, ja do dzieci szukających swego miejsca poza światem dorosłych. Zdjęcia powstawały w moim rytmie, ale na ich zasadach.
Gdy synowie dorośli, stałem się sierotą. Sprzed obiektywu zniknęły dzieciaki, a poza nim pojawili się młodzieńcy, którzy przestali tolerować moje podglądanie. To był początek drogi, który zaczyna się małym buntem, a musi zakończyć śmiercią Edypa. I słusznie. Prawdziwą tragedią byłoby ciągnięcie tego cyklu w nieskończoność. Jeśli zaczął się od pierwszego, świadomego zdjęcia, musiał się równie rozsądnie zakończyć.
Na tym ostatnim jesteśmy w maskach. Ja też mam ją na twarzy, choć (wierzcie mi) w innym niż chciałbym wymiarze. Chłopcy jak zwykle są ze sobą skłóceni, ale tym razem to moja żona, niczym bogini mądrości, zachowuje spokój. Role się odwróciły. Teraz ja drżałem ze strachu przed tym, co będzie. Jak potoczy się nasze życie, gdy dzieci opuszczą domowe zoo dla safari? Czy zdołam pookładać je tak, jak kiedyś robiłem to w kadrze? W jakim kierunku pójdzie moja fotografia?
Po "Opowieściach Niedojrzałych" przyszedł ważny czas. Nie odmierzał go trzask migawki, lecz intensywne myślenie - o tym, co przeżyłem, robiąc zdjęcia tam, gdzie najciemniej, bo pod rodzinną latarnią. Przez miesiąc nie dotknąłem nawet aparatu. Zamykałem ważny etap fotograficznego istnienia, szukając świadomego potwierdzenia intuicyjnych decyzji - dlaczego akurat w tym momencie i w ten sposób tworzę obrazy? Co jest moją motywacją, a co tylko celem?
Dziś zdaję sobie sprawę, że wśród beztroskich zabaw synów, moja fotografia dojrzewała wraz z nimi. To prawda, że szczenięce lata ma już za sobą. Jest w połowie drogi - pewna swego, ale wciąż otwarta na to, co może się zdarzyć. Syta i szczęśliwa, że nie zjadła i nigdy nie zje wszystkich rozumów.