Nie ma niewinnych fotografii. Nieważne, czy to kadr z rodzinnego albumu, reporterskie zdjęcie lub pejzaż. Wszystkie pozostawiają ślad. Jest nim nie tylko obraz, ale także zawarta w nim relacja fotografującego z tematem. Może być obojętna lub bardzo wyraźna. Zawsze jednak w kadrze istnieje. Dlatego warto zastanowić się nad przyczyną i skutkiem fotografowania; zrewidować nasze intencje zanim wyzwolimy migawkę. Fotografia nie tylko dokumentuje. Także porządkuje świat i go ocenia. Definiując w ten sposób otoczenie, określa jednocześnie nas samych.
Lubię fotografować pustkę, bo tylko pozornie wymieciono z niej wszystkie treści. Z takiej sceny właśnie zeszli aktorzy, albo z moment się na niej pojawią. Pustkę nazywam antraktem codziennego szaleństwa, gdzie wszystko rusza się nerwowo i przeszkadza skupić uwagę. W takich kadrach, rzecz jasna, jest dużo powietrza. To butle z tlenem dla fotografa, któremu chce się zanurzyć głębiej. Zdjęcia pustki potrafią być medytacją. Istnieją w harmonii z tym, co pozostaje poza kadrem. Nie można ich inscenizować ani przekłamywać. Do pustki fotograf podchodzi na palcach, żeby jej nie spłoszyć. Celownikiem aparatu wyznacza jedynie granice, nie zapominając, że w tym rezerwacie jest tylko gościem. To zobowiązuje.
Trzy proste plany: piasek, woda i niebo. Na pierwszym, spleciony dywan z wodorostów, ledwie dostrzegalnych czarno-białym okiem. Stanąłem przed tymi wrotami podczas spaceru wzdłuż angielskiej plaży. Za plecami miałem 60 milionowy kraj, przed sobą próżnie i bezkres. To sytuacja zero-jedynkowa. Wszystko i nic, a my pośrodku. Stojąc kilka metrów od szepczącego morza widziałem równolegle linie w przestrzeni - taki tort z powietrza i wody. Wcale nie inny od pierścieni okalających niektóre planety. W takich momentach wstrzymuje dech. Wiem, że oto staje w samym środku wszechświata. Porządkuje kosmos według własnych reguł. A przecież to tylko zwykły kawałek plaży... woda, powietrze i piasek.
Są fotograficy, którzy szukają w kadrze syntezy miejsca i czasu. Nie da się jej stworzyć, bez gruntownego przyswojenia doznań, które towarzyszą nam na co dzień. Z biegiem lat nas wzbogacają. Z dzieci czynią dorosłych. Pozwalają myśleć i czuć trójwymiarowo. Również i w ten sposób widzieć. Ta rozgrzewka jest konieczna, zanim z aparatem w dłoni rzucimy się do definiowania świata. Taka fotografia już nie dokumentuje, nie jest niewolniczym odbiciem chwili, nie gra też wyłącznie kartą estetyki. Stapia wszystkie te funkcje w jedno i wydaje bardzo subiektywny osąd. Ważne, by nie zacząć tego robić tego zbyt wcześnie. Ludźmi stajemy się błyskawicznie - nasz początek to przecież plemnik i komórka jajowa. Jednak by dokonywać fotograficznych syntez, musimy po prostu trochę na tej ziemi pożyć.
Jak opisać stan takiej nieważkości? Jak przestrzeń i towarzyszącą jej historię zderzyć w obiektywie z chwilą, która rozgrywa się teraz? Jak w kadrze zawrzeć osobiste przesłanie - fotograficzny werdykt, który określa nas wobec tego o już się wydarzyło i może się jeszcze zdarzyć? Nie śmiem sugerować, że na tym polega moja fotografia. Ale często o tym myślę, gdy aparat drzemie w szufladzie. To ważny okres hibernacji, czas refleksji i uczciwych pytań zadawanych sobie. Dlaczego to robię? Kim byłbym, gdyby nie dano mi do reki aparatu? Czy mieszkałby we mnie ten sam człowiek?
Stojąc na plaży myślałem o jednym - za horyzontem jest kontynent. Po tym piasku szły kiedyś rzymskie legiony, cywilizując dziką Brytanię. Na początku drugiego milenium lądowali tu Normanie. Stąd też wyruszały wojska aliantów, dając początek końcowi trzeciej rzeszy. Dziś na tej plaży maszerują uzbrojeni w ręczniki ludzie. Kiedyś, za tysiąc lat - myślałem - ktoś stanie w tym samym miejscu z holograficznym aparatem w dłoni i zrobi identyczne zdjęcie. Do tego czasu nic się nie zmieni. Szum morza, delikatny świst wiatru i grzechot ziaren piasku będą takie same. Światło też takie będzie. To poczucie ciągłości daje mi spokój.
Nie chce by fotografia była odruchem niekontrolowanym. Ważne by do zdjęcia podejść intuicyjnie, jednak każdemu, bez wyjątku, musi towarzyszyć myślenie. Nie ma jednego, słusznego przepisu. Do celu musimy podążać własnym, wydeptanym śladem. Często, gdy palec spoczywający na spuście migawki drży z podniecenia, zadaje sobie pytanie: czy to następne zdjęcie coś we mnie zmieni? Czy uczyni mnie lepszym lub gorszym? Czy wracać do niego będę, jak do wodopoju, wiedząc że zawsze ugaszę pragnienie? Jeśli szukając odpowiedzi zawaham się choć przez chwilę, opuszczam aparat. Odchodzę. Będą sytuacje, gdy palec się nie zatrzyma i wskaże mi drogę.