Jest takie miejsce w Berlinie - setki betonowych cokołów, które z satelity wyglądają jak sztuczny plaster miodu. To położony nieopodal Brandenburskiej Bramy pomnik pamięci Holokaustu. Trudny i piękny to symbol, gorzko-słodkie Żydom zadośćuczynienie. Wcale nie przypadkiem w tym miejscu zaczynam swą podroż po Berlinie, wiedząc, że tutaj się zakończy. Nie oznacza to wcale, że świat stanął w miejscu. Jedynie, że historia może kołem się toczyć.
Pomnik zbudowano w niewielkiej dolinie. Zrobiony jest tak, by człowiek wchodząc w las betonowej pamięci, poczuł się pogrzebany w jej szarych korzeniach. Im głębiej, tym stajemy się mniejsi. Graniaste słupy rosną coraz wyżej, by w końcu u stóp betonowej armii, samotność wzięła nad nami górę. Tam jest najciszej, to efekt zamierzony. Panuje półmrok i chłód o kilka stopni Celsjusza poniżej poziomu Berlina. Można tylko przyklęknąć i złapać się za głowę. Wstrzymać oddech i w ciszy poczuć żywcem ducha tamtej śmierci.
Na powierzchni życie toczy się inaczej. Ludzie chodzą po cokołach i fotografują swe twarze. Dla jednych to strata miejskiej przestrzeni, dla innych świetna zabawa w betonowego berka. Są tacy, którzy milczą. W ich oczach widać zrozumienie. Zwracam uwagę, że na grobach tańczyć nie wypada. Spotyka mnie za to wzrok pełen zaskoczenia, a potem kilka słów rzuconych w obcym języku. Nie po niemiecku, to się nie zdarza. Często wybucha śmiech, ktoś zapala papierosa, a popiół strząśnięty w tym świętym miejscu, nikomu zdaje się nie przeszkadzać. Turyści - myślę po cichu - i odchodzę, łapiąc w kadrze leżąca na granicie samotną kobietę. Wygląda jak ofiara złożona na antycznym ołtarzu, lub pies, który wraca na cmentarz, by warować na grobie pana. Nic na to nie poradzę, takie mam skojarzenia. To zdjęcie na pewno zostanie ze mną na dłużej.
Uwielbiam znaleźć się w miejscu na wskroś skomplikowanym, gdzie historia i teraźniejszość grają ze sobą w karty. Obie mają w rękawie asa, ale tak naprawdę to po środku tkwi prawdziwy triumf. Berlin jest miastem niezwykłym. Czas najpierw powybijał mu zęby, a potem murem związał brzuch nadęty od ideologii i grzechów. Mur padł, czas pogalopował naprzód, a Berlin nadal nie wie, czy jest Berlinem. Na szczęście w tej nietożsamości zrodziło się miasto, które w niczym nie przypomina tamtego z czarno-białych kronik. Niemcy się zjednoczyły, a młodzi ludzie z całego świata postanowili właśnie tu zbudować swój matecznik. Ta metropolia należy dziś do Europy, nie na odwrót. Każdy nowy budynek, każda galeria, każdy koncert czy pub nad Sprewą, jest częścią naszego wspólnego kontynentu.
Dziś, gdy mówimy o skażonej przeszłości, nazywamy ją 'nazizmem'. Nawet 'hitleryzm' nie przechodzi przez gardła politycznie poprawnego Europejczyka. Niemcy wzięły rozwód z historią. To fakt niezaprzeczalny. Nie wiem czy to słuszne, wiem natomiast, że nie istnieje zbiorowa wina. Jest za to kolektywna odpowiedzialność i pamięć jest zbiorowa, o której nie wolno nikomu zapomnieć. Niemcy nie zapomniały i dlatego mają prawo godnie iść dalej. Mosiężne kostki z nazwiskami Żydów wmurowywane przed kamienicami są pięknym symbolem takiej pamięci. Nie przywrócą nikomu życia, ale w XXI wieku stają się węgielnym kamieniem nowego zbliżenia.
Przylecieliśmy do Berlina, by świętować urodziny ojca mojej żony. Kończył 80 lat i ostatnim razem był w Niemczech, gdy wyzwalała go amerykańska armia - pracował przymusowo u bauera. Ta podroż miała być dla niego pewnym oczyszczeniem, egzorcyzmem, który nadjechał jak spóźniony o 70 lat pociąg. Miło było spoglądać, gdy staruszek kroczył wokół szklanej kopuły nowego Reichstagu. Serce rosło, kiedy podziwiał dynamiczny, berliński horyzont. Teść nie jest politologiem i nie liczył kroków. Musiał ich zrobić wiele, by stanąć na szczycie niemieckiego symbolu władzy. Szanuję go za to tak, jak szanuję współczesnych Niemców i Żydów. Za ich determinację i jakże trudne przejęcie na barki tamtego horroru. Dzisiejszy Berlin jest piękny, otwarty i mądry. Nie jest 'über alles' i nie musi być 'unter'. Może właśnie tędy biegnie właściwa droga, może właśnie na tym polega historii równanie.