Jak w każdej partii pokera, przegrywa ten kto mrugnie pierwszy. W negocjacjach na temat Brexitu, które toczą się w Brukseli, Londyn właśnie opuścił powieki. Prośba o opóźnienie kolejnej rundy rozmów jest dowodem na to, że asy w rękawie Brytyjczyków nie są mocną kartą. Tydzień zwłoki ma umożliwić rządowi premier Theresy May zrewidowanie zasad gry i kolejne rozdanie. Te dotychczasowe nie przyniosły dotąd żadnych rezultatów.
Głównymi punktami spornymi są rachunek rozwodowy, jaki Wielka Brytania będzie musiała wpłacić do unijnego kufra i status obywateli Unii Europejskiej mieszkających na Wyspach. To dotyczy także Brytyjczyków na stałe mieszkających w Europie. Londyn w zasadzie nie unika odpowiedzialności finansowej, ale podważa sumę, jakiej domaga się Bruksela - a to może być nawet 100 miliardów euro. Były premier David Cameron, składając podpis pod siedmioletnim budżetem Unii Europejskiej, nie zdawał sobie sprawy, że Bruksela wyciągnie rękę po te pieniądze. Przynajmniej nie za jednym zamachem. A powinien był. Gdyby nie jego pomysł zorganizowania referendum, nie byłoby rozwodu z Brukselą.
Warto przypomnieć, że główną motywacją Camerona nie było wyjście z Unii - on sam jest pro-Europejczykiem. Chciał w ten sposób obłaskawić eurosceptycznych posłów w szeregach własnej partii. To była pierwsza partia pokera. Cameron wierzył, że Brytyjczycy zagłosują za pozostaniem we Wspólnocie. Zaryzykował i przegrał. Teraz jego następczyni Theresa May od pięciu miesięcy robi złą minę do jeszcze gorszej gry, negocjując w Brukseli warunki wyjścia z Unii.
Drugim punktem spornym negocjacji i przyczyną impasu jest status obywateli Unii Europejskiej mieszkających poza granicami swych krajów. To zawsze było dla brytyjskiego rządu kartą przetargową - na Wyspach przebywa ponad 3 mln obywateli Wspólnoty. Brytyjczyków w Europie jest milion. Delegacja premier May liczyła w tym przypadku na asa, ale jak się okazuje dysponuje najwyżej kiepską dziewiątką.
Gdy przed tygodniem media opublikowały szczegóły rządowych planów ograniczenia imigracji z krajów Unii w chwili Brexitu, w Europie zawrzało. Granice miałby zostać natychmiast zamknięte dla niewykwalifikowanych pracowników. Ci z kwalifikacjami mieliby większe szanse na wjazd, ale w zależności od potrzeb brytyjskiej gospodarki. W chwili tego przecieku do prasy, Bruksela starała się porozumieć w Londynem w kwestiach imigracyjnych. Tymczasem dokument opublikowany w brytyjskich mediach rozwścieczył unijnych biurokratów. Tak się nie wyciąga kart z rękawa!
Na początku negocjacji ustalono, że jeśli będą przebiegać sprawnie, jeszcze jesienią zaczną się rozmowy na temat przyszłych relacji handlowych z Unią Europejska. To było dużym ustępstwem Brukseli, która zakładała, że rozmowy toczyć się będą linearnie - najpierw o warunkach opuszczania wspólnoty, a dopiero potem o przeszłych relacjach handlowych.
Unia Europejska to 45 proc. eksportowego rynku Wielkiej Brytanii. Z punku widzenia unijnego handlu, Wyspy to tylko 16 proc. Nawet bez kalkulatora politycy potrafią dostrzec te dysproporcje. Ktoś musiał mrugnąć pierwszy i to Londynowi najpierw zamknęły się oczy. Mimo globalnych aspiracji, Brytyjczycy zaczynają rozumieć, jaka dla gospodarki będzie cena Brexitu.
Dobra wola Brukseli została zaprzepaszczona. Najpierw była kłótnia o pieniądze, a teraz padły dwie różne karty imigracji. W tym jedna pod stołem i impas gotowy. Dlatego przed kolejną rundą rozmów, Theresa May ma przedstawiać szczegółowe propozycje okresu przejściowego, jaki miałby nastąpić po Brexicie. To miałoby zmobilizować unijnych biurokratów do dalszych rozmów, a być może i ustępstw. Dotychczas ten termin - "okres przejściowy" - nie przechodził brytyjskim ministrom przez usta. Żyli w przeświadczeniu, że Brexit będzie jednym ostrym cieciem. Jednocześnie wierzyli, że nic w relacjach z Unią po Brexicie się nie zmieni.
Przy grze w pokera o taką stawkę, to naiwność najwyższego gatunku. Jeśli wierzyć doniesieniem mediów, premier May ma zaproponować bardziej subtelną wersję kontroli imigracyjnej. Zapewne odniesie się też do rachunku, jaki Wielka Brytania będzie musiała zapłacić w chwili Brexitu. Bez tego nie może być mowy o rozmowach na temat przyszłego handlu z Europą. Brak takich perspektyw byłby dla Wielkiej Brytanii katastrofą.
Komentatorzy ze zdumieniem obserwują rozgrywkę, jaka toczy się w Brukseli. Delegacje spotykają się raz w miesiącu. Organizowana jest konferencja prasowa przed i po kolejnej turze rozmów. I za każdym razem słyszymy to samo - nie ma postępu, brak punktów stycznych. Brytyjczycy żądają większej elastyczności, a Bruksela wzywa parterów przy stole, by w końcu zaczęli rozmawiać z nią poważnie.
Odroczenie rozmów na tydzień może wydawać się drobnostką wobec perspektywy dwuletnich negocjacji. Ale ponieważ to Londyn o to poprosił, a Bruksela się zgodziła, widać wyraźnie, kto słabnie na ringu. To już nie jest partia pokera. Teraz zaczyna się mecz bokserski.
(mpw)