Jest fanatycznie zakochany w futbolu i pozostaje wierny reprezentacji bez względu na pogodę i rezultaty. Wciąż dopatruje się w niej blasku historii sprzed 46 lat, kiedy to Anglia na Wembley zdobyła mistrzostwo świata. Wciąż nie zauważa, że to nie jest ta sama drużyna. Ślepo wierzy, że jedenastu indywidualistów potrafi stworzyć zgrany zespół, i za każdym razem z niedowierzaniem potrząsa głową, gdy im się to nie udaje. A przecież klucz do tej tajemnicy jest prosty: futbol to gra zespołowa, a indywidualiści najlepiej sprawdzają się w szachach.
Ego i duże pieniądze potrafią być wrogami futbolu. Kibice "Synów Albionu" mają też inny poważny kłopot. Szczepowa miłość - na przykład do Chelsea - nie pozwala im pełnym gardłem ryczeć Rooney Gola, bo ten... gra w Manchesterze United. Oto prawdziwa kwadratura angielskiej piłki, z którą kibice na meczach reprezentacji muszą sobie radzić.
Angielski kibic zmienił się nie do poznania. Jeszcze kilkanaście lat temu chodził na mecze z rowerowym łańcuchem w dłoni. W spodniach chował pałkę, a żyletki w glanach na grubej podeszwie. Bynajmniej nie dla obrony własnej. Ligowe mecze wrogich sobie drużyn przypominały pola szekspirowskich bitew. Tragiczni bohaterowie burd lądowali w szpitalach i komisariatach. Na murawę leciały banany i jednofuntówki; owoce rasistowskich wybryków i cyniczne dary dla piłkarzy z uboższych regionów wyspy. Te czasy na szczęście minęły bezpowrotnie. Nie dlatego, że nagle kibic "made in England" przeszedł cudowną transformację. Trzeba było mu pomóc odgórnie. Zbudowanie stadionów z miejscami wyłącznie siedzącymi i surowe kary za grzechy, zmieniły angielskiego kibola w kibica. Nic nie działa tak skutecznie, jak groźba dożywotniego zakazu wstępu na stadion ukochanej drużyny. Kamery rejestrujące bez wyjątku każdą twarz z biletem w dłoni i konsekwentne działania policji zrobiły swoje.
Potrafi się zachować na stadionie, wydaje fortunę na klubowe pamiątki i płaci abonament za piłkarską telewizję (większe kluby nadaj własne programy). Czyta też gazety od tyłu, bo tam jest sport i chodzi namiętnie na mecze, ale potem do pubu, nie na wojnę. Angielski kibic nie zmienił się jednak w baranka i bywa, że na wyjeździe pokazuje rogi. Na wilczą skórę przywdział jedynie cywilizacyjny wymóg społecznych norm, które w rodzimej Wielkiej Brytanii nie mogły wiecznie omijać stadionów. Wciąż drzemie w nim uśpione, futbolowe zwierzę, które tylko czeka na powtórkę sukcesu sprzed 46 lat. Każde zwycięstwo, które zbliża reprezentację do Świętego Grala Mundialu, jest dla niego na wagę złota. I gotów jest stracić czas, fortunę, a później na stadionie gardło, by znaleźć się w miejscu gdzie rozgrywa się historia.