"Wall Street na pewno wolałaby Hillary Clinton" - mówi Interii Sanford "Sandy" Wexler, jeden z największych w Nowym Jorku znawców finansjery.
W niedzielny poranek w Mordorze listopadowe słońce świeciło jak gdyby nigdy nic.
W jakim Mordorze? To właśnie tu, na Wall Street, rozegrały się wydarzenia, które w 2008 roku doprowadziły do gospodarczej katastrofy.
Chciwość zaślepiła bankierów z Wall Street do tego stopnia, że nie licząc się z ryzykiem, wciskali kredyty hipoteczne komu się da, jednocześnie traktując rynek nieruchomości jako zabezpieczenie tzw. obligacji strukturyzowanych. Brzmi pokrętnie? Chodzi o to, że obligacje te były niezwykle ryzykowne, a mimo to agencje ratingowe - ściśle powiązane z finansjerą - wystawiały im wysokie oceny bezpieczeństwa. Wszystko się zawaliło, gdy okazało się, jak wielu kredytobiorców jest niewypłacalnych.
We wrześniu 2008 roku z tego powodu upadł bank Lehman Brothers. Upadł również dlatego, że szefowie rezerwy federalnej kłócili się z prezesami innych banków, kto ma ratować Lehmana. I tylko dlatego nie znalazła tu zastosowania reguła "zbyt duży by upaść".
Choć przy analizowaniu przyczyn kryzysu wyszły na jaw przestępcze praktyki bankierów, nie udało się nikogo wsadzić za kratki. Uznano te przestępstwa za "wadę systemu" i nie przypisano winy nikomu z imienia i nazwiska. Pamiętajmy, że bankierzy zatrudniali i nadal zatrudniają najwybitniejszych adwokatów na Manhattanie. Społeczeństwo zatrudnia jedynie gorzej opłacanego prokuratora.
Stoję więc na skrzyżowaniu Wall Street z Broad Street, gdzie wynajęcie apartamentu na sześć godzin kosztuje 100 tysięcy dolarów. Często widuje się tam bankierów z Goldman Sachs.
Sandy Wexler wita mnie szerokim uśmiechem i kurtuazyjną rozmówką o najfajniejszych rejonach Brooklynu.
Wygląda niepozornie. To niewysoki mężczyzna w średnim wieku. Ma na sobie niebieski sweter, granatową kurtkę i czapeczkę z napisem "New York". Trudno byłoby odgadnąć, że zna się na Wall Street jak mało kto.
Zaczynałem jako 17-latek. Byłem chłopcem na posyłki. Wówczas, żeby dostać pracę na Wall Street, wystarczyło po prostu przyjść. Pamiętam, że jednym z najsympatyczniejszych gości był Bernie Madoff. Zabawne, prawda? - wspomina.
Bernard Madoff został w 2009 roku skazany na 150 lat więzienia za zbudowanie piramidy finansowej. Pieniędzmi od klientów finansował swoje wystawne życie i wypłaty dla innych klientów.
Sandy z kolei po kilku latach pracy jako posłaniec przebranżowił się na dziennikarza piszącego o finansach. Doradzał Oliverowi Stone’owi podczas kręcenia oscarowego "Wall Street". Dziś jest pisarzem i przewodnikiem wycieczek po dzielnicy finansowej.
Gdy przechadzamy się między siedzibami nowojorskiej giełdy, Deutsche Banku, Chase’a, HSBC, Sandy opowiada o tym, jak bliskie były i nadal są relacje Wall Street z polityką.
Wexler przypomina sekretarzy skarbu, którzy mieli związki z Goldman Sachs. To Henry Howler (administracja Lyndona B. Johnsona), Henry Paulson (u George’a W. Busha), Larry Summers (u Billa Clintona), Robert Rubin (też u Billa Clintona), jest jeszcze Mark Patterson, który u Baracka Obamy zarządzał kadrami Departamentu Skarbu.
Czy nowy prezydent będzie potrafił przeciąć te więzy? Tu raczej nikt nie ma złudzeń.
Jednocześnie Wall Street stawia na Clinton. Dlaczego?
Bankierzy lubią spokój. Uważają, że Hillary Clinton im ten spokój zapewni. Donald Trump kojarzy się tutaj z niepewnością, niestabilnością - wyjaśnia Sandy.
Zastanawiam się głośno, czy kryzys z 2008 roku udało się już zażegnać czy on właściwie nadal ma miejsce.
Wall Street kryzys ma już za sobą. Oni sobie poradzili. Ale mała rodzinna firma meblarska, która nie może dostać kredytu, z pewnością nie odczuwa żadnej poprawy - uważa rozmówca.
Wexler nie owija w bawełnę: wielkie banki nie chcą małych przedsiębiorców. Nie chcą ich marnych pieniędzy. Dają im zbójeckie odsetki, podczas gdy wielkie korporacje mogą liczyć na ulgowe traktowanie. Sparzone na kryzysie banki chcą teraz obracać się wyłącznie wśród "swoich". Dlatego też kryzys małych i średnich przedsiębiorców trwa. Oni nie inwestują, nie zatrudniają, bo nie mają na to pieniędzy.
W tym samym czasie zarząd banku Wells Fargo nakazał sprzedawać klientom po osiem różnych usług, ponieważ "eight" (osiem) rymuje się z "great" (wspaniały). Pracownicy zakładali więc klientom konta i karty kredytowe bez ich wiedzy i oczywiście obciążali ich kosztami. Może się nie zorientują. "Góra" nic o tym (rzekomo) nie wiedziała i tylko zwiększała normy sprzedażowe do wyrobienia.
Jak to było? Ach, tak. Wada systemu.
Czy wybory wpłyną w jakikolwiek sposób na Wall Street? - pytam Sandy’ego, nim się pożegnamy.
Giełda na pewno zareaguje gwałtownie - w górę lub w dół - ale po jakimś czasie się uspokoi.
A jeśli chodzi o kwestię dodatkowych regulacji (Clinton) bądź deregulację (Trump)? - dopytuję.
Nic się nie zmieni.
Michał Michalak, Nowy Jork