Zapowiadana na dziś przedwyborcza debata liderów prawdopodobnie zawiedzie tych, którzy chcieliby zobaczyć błyskotliwą wymianę zdań. Jej zaplanowanej formule bliżej do serii oświadczeń, transmitowanych od kilku tygodni przez media. Nawet ta oschła konwencja ma jednak potencjał budzenia potężnych emocji, choćby samym zestawieniem uczestników.
Ze znanych już szczegółów wiemy, że obejrzymy sześć minutowych odpowiedzi na pytania i krótkie podsumowania po udzieleniu odpowiedzi przez wszystkich. W ustaleniach nt. przebiegu tej jedynie z nazwy debaty zawarto jednak zakaz przerywania mówiącym i wchodzenia z nim w interakcje podczas wystąpienia.
Teoretycznie uniemożliwienie przerywania wypowiedzi ma zapewnić spokój, praktycznie jednak zakaz można odwrócić i wykorzystać - w gruncie rzeczy oznacza on przecież, że mówiący może mówić co chce. Także więc odpowiadać nie na temat pytania, a przez siebie dowolnie wybrany i przygotowany.
Dla doświadczonych w wystąpieniach publicznych polityków to jedna z podstawowych umiejętności. Dla liderów, przygotowujących się do bodaj najważniejszej konfrontacji z rywalami - środek niemal nieodzowny.
Samo pozbawienie się przez prowadzących możliwości przywoływania uczestników debaty do rzeczy nie przesądza oczywiście o ich szansach na wygraną - zakaz, choć może tylko teoretyczny - ma przecież dotyczyć wszystkich. Próby stronniczego strofowania tylko niektórych, a zgadzania się na mówienie nie na temat przez innych byłyby jednak po pierwsze złamaniem przyjętego schematu, a po drugie - natychmiast zauważalne ze względu na wyraźne zakłócenie proporcji. Bo przecież to nie jedyny w debacie reprezentant rządzących będzie w niej miał większość czasu.
Paradoksalnie przyjęte przez organizatorów zasady debaty są liczebnie niekorzystne dla władzy. Nawet ze spodziewanym wsparciem prowadzących wśród głównych konkurentów w kampanii Mateusz Morawiecki będzie w niej sam. Niełatwo będzie mu też stawiać zarzuty pozostałym, bo poza Donaldem Tuskiem nikt z innych uczestników debaty nie uczestniczył dotąd w rządzeniu. Całkiem świadomie Trzecia Droga wydelegowała do udziału w niej nie byłego ministra Władysława Kosiniaka Kamysza, ale Szymona Hołownię, Lewica Joannę Scheuring-Wielgus a Konfederacja Krzysztofa Bosaka.
Z dotychczasowej strategii obranej przez PiS wynika, że głównym przeciwnikiem rządzących jest Donald Tusk. Ten jednak w odpowiedzi na atak bez skrupułów może przywołać związki Mateusza Morawieckiego z nim samym, nawiązać do jego funkcji doradcy premiera i przypomnieć jego stanowisko ws. podniesienia wieku emerytalnego, o czym dziś obecny premier wolałby pewnie nie pamiętać.
Gdyby w debacie dopuszczono do wymiany zdań, zapewne bylibyśmy świadkami widowiskowej szermierki słownej na tym tle. Ponieważ jednak obrana konwencja tego nie przewiduje - możemy się spodziewać wsparcia dla krytyki premiera ze strony kolejnych uczestników debaty. Premier zdoła może odeprzeć słowa Donald Tuska, ze względów czasowych choćby nie da jednak rady odpowiedzieć na zarzuty, jakie postawią mu jeszcze pewnie Szymon Hołownia, Joanna Scheuring-Wielgus, a może też Krzysztof Bosak czy Krzysztof Maj.
Jeśli debata przebiegnie właśnie tak, całkiem zrozumiałe staje się jej zepchnięcie w mniej atrakcyjny czas antenowy, poprzedzający kolejne wydanie Wiadomości.
Już sam ten fakt zdaje się świadczyć o tym, że i organizatorzy nie dają premierowi wielkich szans na zwycięstwo.