"Mój 24 lutego zaczął się 23 lutego. O godz. 19 zaczęła się moja zmiana w Zakładach Azowstal, która kończyła się 24 lutego o godz. 7. O 6:30 zadzwoniła do mnie siostra i powiedziała, że zaczęła się wojna. Ja w to nie uwierzyłam. Było słychać wybuchy, ale dla mieszkańców Mariupola to coś normalnego przez te osiem lat" – tak pierwsze godziny wojny w Ukrainie wspomina Tatiana z Mariupola. Razem z Marią i Maszą z Odessy odwiedziły studio Radia RMF24 i opowiedziały, jak dla nich rozpoczęła się wojna.
Nawet trochę mnie zdenerwował ten telefon mojej siostry, dlatego, że to był moment końca zmiany. Przychodzi kolejna ekipa i przejmuje stanowisko i wtedy zwykle nie odbiera się telefonu z domu. Ale wtedy musiałam to zrobić. Zdenerwowana powiedziałam siostrze: "Zwariowałaś, jaka wojna, to nie może być prawda". A ona powiedziała, że tak, to prawda. Jest wojna. Putin napadł na Ukrainę.
Osoby, które przyszły wtedy rano do pracy nic nie wiedziały, nikt o tym nie rozmawiał, więc nikt do końca nie mógł uwierzyć, że to prawda. Ludzie po prostu wstali rano i poszli do pracy - mówi Tatiana. Zaznacza, że zaledwie po miesiącu Mariupola prawie nie było. Był cały w ogniu - dodała.
Jak wspomina, gdy wychodziła z pracy, to komunikacja miejska działała dobrze, ludzie normalnie wracali do domu i pili piwo. Było słychać wybuchy, ale dla mieszkańców Mariupola to coś normalnego przez te osiem lat. Tym razem były może troszeczkę głośniejsze niż zwykle - dodaje.
Jak mówi, bardzo dużo ludzi poszło do sklepów, żeby kupić jak najwięcej jedzenia - na wszelki wypadek. Też poszłam i kupiłam kilogram kiełbasy - do końca jeszcze nie miałam poczucia, że zaczyna się coś strasznego, że to wojna. Zasięg telefonii komórkowej był, woda, prąd i ciepło też. Wszystko było. Jedynie było słychać wybuchy w oddali. W telewizji zaczęli już o tym mówić. A w internecie pisać. Tak zaczęła się u mnie wojna - mówi.
Tatiana spędziła w Mariupolu kolejny miesiąc. Z miasta wyjechała 24 marca z mamą i siostrą.
24 lutego jeszcze nie było takie jasne, że jest wojna. Natomiast 24 marca Mariupola już prawie nie było. Był cały w ogniu. Wyjechałyśmy autobusem, które podstawiła tak zwana nowa rosyjska władza dając mieszkańcom Mariupola możliwość wyjazdu do małego miasteczka obok miasta i z niego można było spokojnie wyjechać do Rosji, też za pomocą podstawionych autobusów. Było dużo autobusów, były wygodne. Natomiast, żeby wyjechać gdzieś do innego miasta w Ukrainie, to trzeba było starać się na własną rękę taksówką, samochodem, czymkolwiek. I to było znacznie trudniejsze - mówi.
Tatiana po długiej podróży w końcu dotarła do Polski. A jej miejsca pracy Zakładów Azowstal już nie ma. Są symbolem oporu i poświecenia Ukraińców.
Maria z Odessy wspomina ten dzień jako piękny i słoneczny, a zarazem bardzo straszny. Obudziły ją głośne i nieprzyjemne dźwięki.
Obudziłam się od takiego nieprzyjemnego dźwięku. Mieszkałam wtedy niedaleko dworca i często można było usłyszeć coś takiego, jak pociągi, czy coś podobnego. Ale zrozumiałam, że jest to coś całkowicie innego. Moje dwa koty od razu schowały się pod poduszkę. I to chyba już nie był strach, a panika, bo nie rozumiesz tego, co się dzieje. Od razu wzięłam telefon i odświeżyłam internet. Wpadłam w panikę, że chcę jak najszybciej umyć włosy, bo jak będzie coś strasznego, a ja mam brudne włosy, to powinnam mieć je czyste. Mój mąż zapytał mnie, co ja robię i że pierwsze co, to powinnam wziąć dokumenty, paszport. A ja na to, że nie, bo potrzebuję wziąć prysznic. Ale to było takie paniczne - mówi.
Wybuch wojny potwierdziła jej siostra, która na co dzień mieszka w Kijowie. Potem spotkaliśmy z mężem i z naszymi przyjaciółmi, żebyśmy po prostu nie byli sami, żeby z kimś rozmawiać. To było jak surrealizm, bo byliśmy w parku nad jeziorkiem i było ciepło, ale też bardzo strasznie - dodała.
Jak dodała Maria, wraz z mężem nie chcieli opuszczać Odessy, ale zmusił ich do tego brak pracy. Aktualnie mieszkają w Krakowie. Maria pisze dla polsko-ukraińskiego portalu internetowego "Symvol Media".
Brzmiało to mniej więcej jak uderzenie w jakieś drzwi - mówi Masza, którą także obudziła wojna. Dziewczyna wraz z mamą i bratem wyjechała do babci na wieś. Wspomina, że droga tam była długa i stresująca. To była najstraszniejsza i najgorsza noc w moim życiu - podkreśla.
O godz. 4 obudziłam się od dziwnych dźwięków. Brzmiało to mniej więcej jak uderzenie w jakieś drzwi. Pierwszą myślą po przebudzeniu, która przyszła mi do głowy było to, że coś się dzieje. Natomiast, gdy sprawdziłam internet czy w ogóle jakieś wiadomości, to nic nie znalazłam. Pomyślałam sobie, że na pewno byłby jakiś alarm i w jakikolwiek sposób byłoby to powiedziane. Jednak nic się nie działo i pomyślałam, że to mi się wydaje, więc poszłam dalej spać. Natomiast pół godziny później usłyszałam kolejny dźwięk i wtedy już to były absolutnie inne uczucia, inne wrażenia. Zdecydowałam pójść na górę do rodziców i tam od nich dowiedziałam się co się dzieje - wspomina Masza.
Wtedy po prostu zdecydowaliśmy działać szybko. Zabrać wszystkie potrzebne rzeczy, spakować się - na ile to jest możliwe. I to, co było najważniejsze, to postarać się naładować jak najwięcej różnych urządzeń przed wyjściem, czy ucieczką - zaznacza.
Po oficjalnym komunikacie prezydenta i potwierdzeniu wojny rodzina Maszy postanowiła opuścić dom i wyjechać na wieś do babci.
To była strasznie stresująca droga dlatego, że moja mama po raz pierwszy prowadziła samochód tak długo i tak daleko. To około 400 kilometrów od naszego domu - wspomina.
Tata wtedy został w naszym domu, bo musiał załatwić jakieś rzeczy w pracy. I to była najstraszniejsza i najgorsza noc w moim życiu, bo po prostu nie wiedziałam, czy zobaczę jeszcze ojca, czy coś się z nim stanie, bo mieszkamy obok bazy wojskowej. I po prostu nie spałam całą noc - dodaje Masza, która podobnie jak Maria w Polsce dołączyła do polsko-ukraińskiego zespołu dziennikarzy "Symvol Media".
Opracowanie: Wiktoria Urban