Miało trwać kilka dni, a trwało ponad dwa miesiące. 69 lat temu około 50 tysięcy ludzi chwyciło za broń w powstańczym zrywie. W czasie walk o Warszawę zginęło ok. 18 tysięcy powstańców, a 25 tysięcy zostało rannych. Swoimi przeżyciami z okresu Powstania Warszawskiego podzieliła się w rozmowie z RMF FM sanitariuszka Pułku Baszta Hanna Kumuniecka-Chełmińska, pseudonimy "Hanka", "Maryla".
Bomba upadła od strony Goszczyńskiego. Na pół godziny przed tym nalotem przyszła łączniczka. Miała pomóc tym, którzy zostali ciężko ranni i nie mogli napisać listów do najbliższych. Pewien chłopak podyktował jej list. Sanitariuszka zdążyła ledwo wyjść, po czym huknęła bomba, a chłopakowi urwało głowę - takie dramatyczne wspomnienie związane z początkiem powstania ma pani Hanna. Ten chłopak na początku listu napisał: "Kochani rodzice, chwała Bogu żyję". Sanitariuszka, którą spotkałam, nie miała już nawet odwagi wysłać tego listu. To była bardzo dramatyczna śmierć - dodaje.
Sanitariuszka Pułku Baszta podzieliła się innym, równie bolesnym wspomnieniem. Był taki chłopak młody, nazywał się Adaś. Dziś na pewno udałoby się go uratować, był ranny w okolicach nasady nosa i czoła - mówi. (...) Pani Hanna podkreśla, że siedziała przy chłopcu wiele godzin, próbując zatamować krew. Niestety to nie pomogło, wykrwawił się. To było dla mnie dramatyczne przeżycie. To był to młody chłopak, który oczywiście, jak wszyscy młodzi, chciał żyć. Prawie do końca był przytomny... - opowiada.
Kobieta opowiada, jak cudem udało jej się uniknąć śmierci. Nie zginęłam podczas jednego z nalotów, bo gdy z innymi sanitariuszkami szłyśmy po ostatniego rannego w jednym z budynków, to przy schodach zemdlał jeden z mężczyzn. Wtedy odskoczyłam po wodę dla niego. To mnie uratowało, bo Lutka i Iza poszły po schodach. Powiedziałam im wtedy po raz ostatni: "Czekajcie, zaraz przyjdę". (...) One poszły po schodach na półpiętrze i wtedy gruchnęło. Dwa razy rąbnęła kolejówka i miotacz min, tak zwana krowa. Mnie ten pierwszy podmuch odrzucił pod ścianę sali, która się zarwała.
Pani Hanna przyznaje, że ogromnym problemem podczas powstania był głód. Oczywiście, że głód był. W szpitalu przede wszystkim się karmiło rannych, a my jedliśmy przy okazji. Siostry robiły, co mogły. Karmiły nas na początku jarzynami, których było mnóstwo w ogrodzie. Robiły na przykład fasolę, taką gotowaną w kotle. Była bardzo smaczna, ale do tego sypały mnóstwo kminku, żeby udawało jakieś mięso. Nienawidzę kminku od tej pory. Później, na przykład na śniadanie, jedliśmy kromkę chleba, posmarowaną czymś. Nazywało się to pasztet, ale to był głównie roztarty z czymś majeranek. Od tej pory go nie cierpię - wspomina.
Pani Hanna wspomina, jak któregoś dnia wyruszyła z innymi sanitariuszkami po zielone pomidory. Poszliśmy po nie tam, gdzie dzisiaj mieści się telewizja - na ulicę Woronicza, gdzie były ogrody. Skończyło się na tym, że przez parę godzin leżałyśmy w łęcinach pomidorów i kartofli, bo z Okęcia celował do nas snajper - mówi. Na szczęście nic nam się nie stało, doczekałyśmy do wieczora i jakoś wyczołgałyśmy się stamtąd. Ale nasze zbiory kartoflano-pomidorowe były przez to znacznie skromniejsze - podkreśla.
Pani Hanna nie może zapomnieć ostatnich dni powstania. To było okropne, bo nie było przecież co jeść. Głównie karmiono nas taką kaszą jęczmienną z jakiś magazynów. Ta kasza śmierdziała benzyną, która się koło nich rozlała. To było okropne, ale na nic innego nie można było liczyć. Pamiętam, jak przed upadkiem powstania udało się wykombinować resztki: dano nam po cieniutkim plasterku chleba z plasterkiem cebuli. Zjadłam to ze strasznym apetytem. A potem dostałam drugi kawałek chleba. Byłam zdziwiona skąd udało się go wziąć, ale zjadłam oczywiście. Potem dopiero dowiedziałam się, że sanitariuszka Krysia oddała mi swój chleb, ponieważ ja byłam ciężko ranna. Wtedy nie mogłam się w ogóle ruszyć - opowiada.
Była sanitariuszka wspomina także upadek powstania. Byliśmy zrozpaczeni, nie wiedzieliśmy, co z nami będzie. Ja leżałam w wojskowym szpitalu, na korytarzu pod schodami. Wtedy wpadli Niemcy. Znałam niemiecki, więc zrozumiałam, jak jeden dowodzący wydał rozkaz, że mają zamknąć drzwi, wlać benzynę i wrzucić granaty. Ale w międzyczasie tego Niemca, który to miał zrobić, odwołano. To nas uratowało. Już nas nie rozwalili, nie podpalili - dodaje.