"Kwadrans przed 9:00. Siedziałam przy komputerze i w moim biurze panowała absolutna cisza. Nagle ten spokój zakłócił ogromny huk. To było coś takiego, czego ja nigdy wcześniej nie słyszałam i czego nie jestem w stanie opisać. Tak jakby ogromne głazy betonu się łamały. Nasza wieża nagle zaczęła się przechylać". Korespondent RMF FM rozmawia z Leokadią Głogowską - Polką, która uratowała się z północnej wieży WTC. W chwili ataku była na 82 piętrze.
Moja ucieczka z 82. piętra World Trade Center - obejrzyj wywiad z Leokadią Głogowską
Paweł Żuchowski: Czy często wspomina Pani dzień ataku - 11 września 2011? Mija właśnie dekada od tych tragicznych wydarzeń.
Leokadia Głogowska: Na pewno. Ale staram się cieszyć się każdym nowym dniem, bo 11 września właściwie darowano mi nowe życie, które doceniam. Trudno byłoby cały czas wspominać. Jednak w czasie kolejnych rocznic myślę o ataku na WTC szczególnie intensywnie.
Cofnijmy się pamięcią do 11 września 2001 roku. W Nowym Jorku jest piękny słoneczny poranek.
Ten dzień zaczął mi się bardzo znamiennie już tu w domu. Mąż przygotował kawę, jedliśmy śniadanie, rozmawialiśmy. Robiliśmy plany na wieczór. Potem uzmysłowiliśmy sobie, że czasami człowiek coś ustala, a w jednej sekundzie wszystko może być zniszczone. Zupełnie nie tak, jak sobie zaplanowaliśmy. I tak właśnie było 11 września. W moim przypadku był to szczęśliwy dzień. Ale zaczął tak niezwykle znamiennie…
Mąż odwoził mnie codziennie do pracy. Wyszedł przede mną do samochodu, ja jeszcze się ubierałam. Otworzyłam szafkę z butami i wyciągnęłam bardzo wysokie szpilki. Jednego buta już właściwie miałam na nodze i w tym momencie mój wzrok padł na takie bardzo wygodne sandały. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie miałam... Coś mi podpowiadało w sercu "zmień buty na te wygodne", i zrobiłam to. Było to bardzo ważne dla mnie tego dnia. Ktoś mógłby pomyśleć: "Mogłaś uciekać boso…". Nie, nie byłoby to takie proste dlatego, że na klatce schodowej było szkło. Nie wiem nawet skąd, ale pamiętam, że nie było nam wolno schodzić boso. Moje koleżanki, które uciekały na szpilkach, do dzisiaj mają pozrywane ścięgna. Niewygodne buty utrudniały też samą ucieczkę. A zatem to był taki pierwszy znak tego dnia.
Było ich więcej?
Tak. Przyjechaliśmy na Manhattan pod same wieże. Maż pocałował mnie jak codziennie na do widzenia i jak zawsze powiedział "uważaj na siebie". Żeby dostać się na moje piętro były dwa rodzaje wind - ekspresowe i lokalne. Ja musiałam wziąć obie. Najpierw ekspresową na 78. piętro, a potem lokalną. Przyszłam do biura. Była 7:30. To był czas, kiedy zaczynałam moją pracę, czyli ponad godzinę przed uderzeniem samolotu w moja wieżę. Przyszłam do swojego boksu, moje miejsce było przy samym oknie, na stronę wschodnią. Pamiętam, że tego dnia była taka wspaniała widoczność, przepiękna pogoda. Czasami jak rozmawiałam z kimś z Polski, to żartowałam, że z biura mogę nawet nasz kraj zobaczyć. Zaczęłam opracowywać publikację, którą następnego dnia miałam wysłać do druku. Moja firma miała wszystko zlokalizowane w wieży, dlatego też wszystko straciliśmy. Dokładnie wszystko. Zaczęliśmy od zera.
Przypomnę - jest poranek. Pani jest na 82 piętrze.
Kwadrans przed 9:00 siedziałam przy komputerze i w moim biurze panowała absolutna cisza. Czasami jest tak, że ludzie rozmawiają, jest jakiś gwar. W tym momencie była absolutna cisza. I nagle ten spokój zakłócił ogromny huk. To było coś takiego, czego ja nigdy wcześniej nie słyszałam i czego nie jestem w stanie opisać. Tak jakby ogromne głazy betonu się łamały. Nasza wieża nagle zaczęła się mocno przechylać. Proszę pamiętać, że te budynki miały prawie pół kilometra wysokości. Ja byłam prawie pod szczytem, na 82., ale one miały 110 pięter. Na mojej wysokości ta odchyłka była duża, my ją bardzo odczuliśmy. Pamiętam tylko, że z półek biblioteki, która była na wprost od mojego boksu, wszystkie książki zaczęły lecieć. Później wieża odbiła się w drugą stronę i stanęła w pozycji pionowej. W pierwszej chwili pomyślałam, że to trzęsienie ziemi, wszystko trwało ułamki sekund. Jednocześnie jeden z kolegów zaczął krzyczeć "uciekać, natychmiast uciekać". Chwyciłam torebkę i zaczęłam biec w stronę drzwi wyjściowych. Cały hall na moim piętrze był już wypełniony gęstym, czarnym dymem. W tym momencie cofnęłam się o krok i pomyślałam, że to koniec, że to już koniec mojego życia. Ogarnął mnie niesamowity strach, że za chwilę muszę umrzeć. Zaczęłam się modlić i prosiłam Boga o pokój w moim sercu, żebym umiała przyjąć śmierć, której się tak strasznie bałam. W tym momencie przypomniałam sobie treść emaila, którego dostałam od mojej siostry dzień wcześniej - 10 września. To była taka niesamowita historia dlatego, że ten email dotyczył innego wypadku, który miał miejsce w mojej wieży 15 sierpnia, niecały miesiąc przed atakiem. Wypadek w windzie.
Co się wówczas stało?
Wychodziłam na lunch o 12:00. Kiedy weszłam do windy na 78. piętrze, drzwi się zamknęły, a winda zaczęła lecieć w dół, po prostu spadać. Było nas kilkanaście osób i kolega momentalnie nacisnął "STOP". Winda w tym czasie, może po dwóch sekundach, spadła 35 pięter! Tego dnia po raz pierwszy pomyślałam, że to już mój koniec. Byłam w ogromnym szoku, pamiętam, że płakałam. Poszłam do domu i nie wróciłam do biura przez tydzień, bo tak strasznie bałam się tej windy. Następnego dnia zadzwoniłam do mamy, do Zielonej Góry. Opowiedziałam jej o tym wypadku, a ona, jak każda mama, zaczęła mówić, że nie powinnam tam pracować. Powiedziałam jej wtedy, żeby się nie martwiła i żeby podziękowała Bogu, bo więcej już się coś takiego nie stanie. Stwierdziłam, że takie coś zdarza się raz na 100 lat. Mama poszła następnego dnia do kościoła i zamówiła Mszę dziękczynną za mnie. I - proszę sobie wyobrazić - to był 17 sierpnia. Ksiądz otworzył księgę i powiedział mamie, że jedyny wolny termin, kiedy może odprawić Mszę, przypada na 11 września. Ten dzień nic nie znaczył, mama oczywiście przyjęła go. 10 września siostra przysłała mi email i napisała: "Jutro idziemy z całą rodziną na Mszę podziękować Bogu za Twoje ocalenie". I kiedy ja byłam na tym 82. piętrze i modliłam się, przypomniałam sobie tę wiadomość i wiedziałam, że to nie jest przypadek. Nagle ogarnęła mnie taka niesamowita wiara.
Co Pani zrobiła?
Pobiegłam przez ten gęsty dym do klatki schodowej.
Jak wyglądała droga w dół?
Przez pierwsze 20 pięter klatka schodowa była właściwie pusta, ponieważ ludzie z niższych pięter czekali na jakieś ogłoszenia, a tych nie było. Ten nasz kolega, który krzyknął do nas "uciekać natychmiast", dosłownie wyrzucił nas z biura. Czasami ludzie się dziwią, jak udało nam się uratować z tak wysokiego piętra, kiedy ludzie z niższych zginęli. A to tylko dzięki jego reakcji. Do dziś mu mówię: "Tego dnia dostałeś taką niesamowitą charyzmę od Boga, że nas wyrzuciłeś". On jest naszym bohaterem, mówimy na niego "Hero" (ang. "bohater" - red.).
Kiedy Pani o tym opowiada, łzy ciekną Pani po policzkach. Czy wspominanie tych wydarzeń jest trudne, a one wciąż są żywe w pamięci?
Wie Pan… Nie jest trudne. Bardzo się cieszę, że mogę się tym dzielić, to jest dla mnie świadectwo wiary. I wiem, że powinnam się tym dzielić, dlatego że 11 września dostałam tak dużo. Chcę to w tej chwili jakoś oddać. Ale są takie momenty, że łzy lecą.
Te buty, o których Pani mówiła, przydały się właśnie na klatce schodowej, kiedy trzeba było biec te 82 piętra w dół, a później dalej, by uciec jak najdalej od wież WTC.
Tak, te buty były bardzo potrzebne. Choć muszę powiedzieć, że nogi bolały mnie przez kilka ładnych tygodni mimo płaskiego obuwia.
Zbiega pani 20 pięter. Co się dzieje?
Im niżej byliśmy, tym więcej ludzi było na schodach. Zejście na sam dół zajęło nam ponad godzinę. Cały czas nie wiedzieliśmy, co się stało, nie byliśmy świadomi, że to zamach terrorystyczny. Nie powiedziano nam o tym, bo obawiano się ataku paniki.
Pani zbiegała w dół, a młodzi strażacy szli dzielnie do góry. Pamięta Pani ich twarze? Wielu z nich zginęło.
Ja minęłam kilkunastu, dało mi to jakąś siłę i spokój. Sądziłam, że jeżeli ludzie idą do góry to, że jest już bezpiecznie, że my na pewno uratujemy się. Ale pamiętam twarz jednego młodego strażaka. Mój syn był wówczas na studiach. I zrobiło mi się tak szczególnie żal właśnie tego chłopca, mógł mieć jakieś 20 lat. Pomyślałam o moim synu i przeszło mi przez głowę "Boże, taki młody, oby mu się nic nie stało". Nie wiem, czy się uratował. Wszystkich ich było mi żal. Nie tylko, że wchodzili, ale też dlatego, że byli ubrani w ciężkie kombinezony, nieśli wielkie butle na plecach, a było upalnie.
Jak zachowywali się ludzie, którzy uciekali? Płakali? Widać było strach w ich oczach?
Nie, ludzie zachowywali się bardzo spokojnie. Miałam wrażenie, że wszyscy się modlą, ale widziałam ból i przerażenie. Nie było jednak histerii.
Zapamiętałam tylko jedną osobę, która płakała. To była młoda kobieta, cała się trzęsła. Pracowała w firmie ochraniającej wieże. Później uświadomiłam sobie, że ona wiedziała już, co się stało i dlatego była tak roztrzęsiona. Ona się strasznie bała, objęłam ją. Byłam pełna nadziei, że wyjdziemy. Zaczęłam ją przekonywać, żeby się nie denerwowała.
Gdzieś na 44 piętrze pojawiły się problemy. To była stacja przesiadkowa wind...
Tak, był taki hall, gdzie mogliśmy zmieniać windy i klatki schodowe. Kazali nam w tym miejscu przejść z naszej klatki do innej. Pamiętam ten wybór - mogłam iść w kierunku jednej, ale poszłam do drugiej. Później okazało się, że to właśnie ona została ewakuowana szybciej.
Coś mną kierowało, żeby iść w przeciwną stronę. Było mnóstwo ludzi, schodziliśmy bardzo wolno. Ewakuowali nas na ten wielki plac, który był pod wieżami, na Church Street.
Spojrzała Pani do góry?
Tak i pamiętam szok, kiedy zobaczyłam dwa budynki w ogniu. Zastanawiałam się, dlaczego ta druga wieża płonie. Cały czas nic nie wiedzieliśmy o ataku. Co prawda słyszeliśmy drugie uderzenie, wtedy naszą wieżą też zatrzęsło, ale nie tak mocno jak za pierwszym razem. Byliśmy wówczas na 44 piętrze, wszyscy się zdziwiliśmy. Ktoś powiedział, że to piorun, ale przecież tego dnia była słoneczna pogoda. Kiedy już wyszłam, pełno ludzi oglądało to, co się dzieje. W pierwszej chwili myślałam, że już jestem bezpieczna, ale znów jakiś głos mówił mi w sercu "uciekaj z tego miejsca". Zaczęłam biec w stronę Mostu Brooklińskiego. Kiedy do niego dotarłam, odwróciłam się i wtedy jedna z wież runęła. Ta druga, nie moja. Nie mogłam uwierzyć, że World Trade Center może się zawalić. To było szokujące - sekundy i jej nie było. Zapytałam ludzi, co się dzieje i dowiedziałam się, że to atak terrorystyczny na Amerykę.
Znów zaczęła Pani biec w stronę swojego domu na Brooklynie.
Tak. Kiedy byłam już po drugiej stronie, moja wieża zawaliła się. Usłyszałam huk, jęk ludzi, ale nie odwróciłam się. Nie mogłam na to patrzeć. Obejrzałam się, gdy już jej nie było, dla mnie to był koniec świata.
Szłam 4 godziny w okolice domu. Byłam brudna i mokra. Nie miałam wówczas swojej komórki, a telefony nie działały, komunikacja nie jeździła. Strasznie denerwowałam się o swoją mamę w Polsce, bałam się, że nie wytrzyma psychicznie, dostanie zawału. Wiedziała, gdzie pracuję, więc chciałam jak najszybciej poinformować ją i męża, że żyję.
Po drodze sprawdzałam każdy telefon, w końcu udało mi się znaleźć jeden działający. Jak usłyszałam sygnał, to aż mi ręka zadrżała. Zadzwoniłam do męża do pracy. Telefon podniósł jego szef. Zaczął krzyczeć " Boże, Ty żyjesz. Marek, Twoja żona żyje. Żyje!". Muszę przyznać, że mój mąż to twardy facet, ale jak podniósł słuchawkę i mnie usłyszał, to zaczął płakać. Pamiętam te uściski w domu. Rodzina z Polski co chwilę do nas dzwoniła, mąż też. Wszyscy pytali, czy się kontaktowałam. Wieczorem zdaliśmy sobie sprawę, jak ważne jest życie i to, żeby się kochać. Poszłam do sypialni, mój mąż i syn dołączyli do mnie po chwili. Jeden po jednej stronie, drugi po drugiej i złapali mnie za ręce. Oni usnęli, ale ja nie spałam. To była straszna noc, zresztą nie tylko ta. Za każdym razem, gdy zamykałam oczy, widziałam pożar albo walący się nasz dom. W końcu zaczęłam analizować ten pamiętny dzień. Począwszy od butów i Mszy Świętej. Pomyślałam, że to nie był moment, kiedy miałam umrzeć, że Pan Bóg mnie uratował. Modliłam się i w końcu poradziłam sobie z tą traumą. Niestety, wielu moich znajomych do dziś ma problemy związane ze wspomnieniami tych tragicznych chwil. Znam kobietę, która nie przychodzi na Manhattan, zmieniła miejsce pracy. Takich ludzi jest naprawdę wielu.