Od kilku dni testujemy działanie unikalnego systemu ustrojowego - władzę sprawuje rząd, który jest w opozycji do większości sejmowej, a jednocześnie tworzy się nawet nie jeden, ale dwa rządy. Rządzi ten, który może być w każdej chwili przegłosowany, a partiom mającym większość, podsyła w ostatniej chwili projekty ustaw, których nie da się odrzucić.

REKLAMA

Pracująca Wigilia?

Dość skrajnym przykładem jest uchwalenie przez rząd projektu nowelizacji ustawy o zakazie handlu w niedzielę.

Na jego przeprowadzenie przez Sejm i Senat, uzyskanie podpisu Prezydenta, publikację i wejście w życie, zostało około trzech tygodni, tymczasem dokument jeszcze nawet nie wpłynął do Sejmu. Ciśnienie podnosi też samo meritum nowelizacji - chodzi w nim o to, żeby przypadającą według niego niedzielę handlową, przypadającą w tym roku na 24 grudnia, a więc Wigilię - przenieść na dzień 10 grudnia. Dzięki temu Wigilia mogłaby być dniem wolnym od pracy dla wszystkich.

Nieudolność?

Sęk w tym, że kalendarz, zawierający dni świąteczne, dostępny jest od bardzo dawna, podobnie jak zasady ustalania niedziel handlowych. I w tym, że zakaz handlu w niedziele i wyjątki od niego, wprowadził rząd tej samej Zjednoczonej Prawicy, która dziś na chybcika podrzuca projekt jej poprawienia.

Można to było przewidzieć już w 2018, kiedy ustawę w tej sprawie uchwalano, można ją było też zmienić natychmiast po odkryciu, że prawica wprowadziła przepis, który w tym roku z Wigilii zrobił dzień handlowy. Z tym jednak rząd Mateusza Morawieckiego czekał do połowy listopada, a sprawę podrzucił swoim następcom.

Złośliwości?

Podobnych przykładów podrzucania w ostatniej chwili projektów, które można było przyjąć wcześniej jest jeszcze kilka - to m.in. przedłużenie wakacji kredytowych dla wybranych i zerowy VAT na żywność

Te sprawy nie budzą wątpliwości, zatem po co było z nimi czekać? Zwłaszcza, że Sejm, który mógł je przyjąć, ostatnie 2,5 miesiąca swojej kadencji nie robił literalnie nic?

Świadoma zwłoka?

Być może do katalogu nieoczekiwanych, a tylko przypadkiem skupionych w ostatnich dniach kłopotów, z którymi będzie sobie musiała radzić już nowa koalicja rządząca, należy też dopisać wyrok Trybunału Konstytucyjnego w sprawie tzw. emerytur czerwcowych.

Jak wynika z dzisiejszego orzeczenia TK, przez całe lata rząd miał świadomość niesprawiedliwości, jaka spotkała grupę emerytów, którzy tylko przez to, że na emeryturę przechodzili w czerwcu otrzymywali świadczenia niższe czasem o kilkaset złotych od tych, którzy przechodzili na emeryturę we wszystkich pozostałych 11 miesiącach.

Jak opisał sędzia TK Piotr Pszczółkowski, "ustawodawca przez wiele lat był świadomy istnienia usterek w mechanizmie waloryzacji kwartalnej 'emerytur czerwcowych' i mimo to długo nie podejmował kroków naprawczych". Pokrzywdzonych przez niesprawiedliwą waloryzację jest ok. 100 tysięcy osób, a warto pamiętać, że nie chodzi o osoby w kwiecie wieku i część z nich zmarłą nie doczekawszy wyroku.

Jak w informacji dla TK pisze ministerstwo pracy, "prognozowane zwiększenie wydatków na emerytury z FUS w wyniku ewentualnych zmian wynikających z orzeczenia TK wyniosłoby w latach 2024-2033 w kwotach nominalnych łącznie 2 mld 802 mln zł".

Te koszty będzie ponosił już nowy rząd. Władzę sprawuje zaś wciąż gabinet, który jest w opozycji, a skutki jego działań muszą uwzględniać w swoich działaniach już nowy Sejm i tworzony przez niego niebawem rząd.

Eksperyment średnio udany

Jeśli uwzględnić przy tym, że wicepremier wciąż sprawującego władzę rządu, ale opozycyjnego, i niemającego większości rządu, niezupełnie panuje nad swoim językiem na korytarzach Sejmu, szef MON właśnie został szefem klubu parlamentarnego, a premier, mimo umizgów politycznych do domniemanych zwolenników w Sejmie - co i rusz dostaje od nich kosza - zapewne wiele osób się zgodzi, że tak przeprowadzany eksperyment nie powinien być raczej uznany za udany.