Z jednej strony mamy publikację "Washington Post", który pisze o planie wysłania 30 tys. żołnierzy na Ukrainę. Z drugiej sami Brytyjczycy deklarują, że mogą stworzyć 20-tysięczny kontyngent do pilnowania pokoju w strefie buforowej. Z trzeciej strony są też Niemcy, którzy są "zirytowani" samymi rozmowami na temat wysłania wojsk i Polska, która deklaruje, że jej armia ma pilnować granicy NATO, a nie Ukrainy. A więc wejdą czy nie wejdą?
W czasie Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa Europa usłyszała od swojego najbliższego sojusznika, że: odchodzi od demokratycznych korzeni, nie będzie brać żadnego udziału w negocjacjach dotyczących krwawego konfliktu na kontynencie i nie posiada żadnej siły sprawczej i decyzyjnej, by zagwarantować Ukrainie bezpieczeństwo.
Politycy europejscy byli zbulwersowani. Najgłośniej protestowali Niemcy, którzy ustami Olafa Scholza i ministra obrony RFN Borisa Pistoriusa wyrazili głębokie oburzenie słowami J.D. Vance'a i Keith'a Kellogga. Najbardziej powściągliwi w swoich reakcjach byli przedstawiciele Polski - kraju, który ze względu na pokaźne wydatki na zbrojenia oraz liczne kontrakty z USA, znajduje się na relatywnie najbardziej uprzywilejowanej pozycji w hierarchii amerykańskich sojuszników. Względność tego położenia wynika głównie z kompletnej nieprzewidywalności administracji Donalda Trumpa i faktu, że traktuje on relacje międzynarodowe jako okazję do zarobienia szybkiej gotówki, a nie stworzenia długoterminowych, solidnych powiązań.
Dzień po zakończeniu Konferencji Monachijskiej, w Paryżu odbyło się walne zebranie liderów Francji, Polski, Wielkiej Brytanii, Niemiec, Włoch, Hiszpanii, Danii oraz szefa NATO Marka Ruttego i szefowej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen. Spotkanie uwieczniono na fotografiach, na których widać uśmiechniętych przywódców, siedzących przy okrągłym stole. Po zakończeniu wydarzenia do dziennikarzy wyszedł Donald Tusk, który z rozbrajającą szczerością stwierdził, że "zdajemy sobie sprawę, że takie spotkania nie kończą się decyzjami". Po raz kolejny usłyszeliśmy o konieczności wsparcia dla Ukrainy, zwiększenia europejskich środków na obronność i o tym, że generalnie Unia Europejska jest gotowa. Problem w tym, że nie wiadomo na co.
Pierwotna koncepcja zaangażowania wojsk europejskich w kontrolę sytuacji w Ukrainie należy do Francuzów. To Emmanuel Macron przez długie miesiące wojny lansował ideę, by nie przekreślać żadnej możliwości zaangażowania się wojsk NATO w konflikt wywołany przez Rosję. Jedną z powtórzonych kilkukrotnie koncepcji, która miała zmusić Władimira Putina do ustępstw, było wysłanie międzynarodowych sił do utworzonej specjalnej strefy buforowej w rejonie obecnego frontu. Paryż deklarował, że 20 tys. żołnierzy może wystawić właściwie od razu, a docelowo kontyngent mógłby zostać zwiększony aż do 60 tys. personelu wojskowego.
Tej koncepcji nikt do końca nie potraktował jednak poważnie, a sprawę - wydawało się ostatecznie - zamknęły stwierdzenia przedstawicieli nowej administracji USA, która poinformowała, że europejskie siły stabilizacyjne w Ukrainie nie będą objęte ochroną artykułu 5. NATO. I wtedy niespodziewanie przemówił premier Wielkiej Brytanii.
Keir Starmer stwierdził tuż przed poniedziałkowym szczytem w Paryżu, że jest gotów wysłać żołnierzy do Ukrainy. Każde działanie gwarantujące bezpieczeństwo Ukrainy pomaga w zagwarantowaniu bezpieczeństwa naszego kontynentu i bezpieczeństwa Wielkiej Brytanii - mówił cytowany przez BBC. Problem w tym, że te słowa szef rządu wypowiada kilka dni po tym, gdy były głównodowodzący brytyjskiej armii stwierdził, że armia kraju jest tak osłabiona, że nie udźwignie ciężaru żadnej misji pokojowej.
Minister obrony John Healey powiedział, że po objęciu urzędu w zeszłym roku odkrył, że Wielka Brytania nie jest gotowa do walki. Armię brytyjską nękają nieustanne cięcia budżetowe i poważne rozbieżności w strategii dokonywania zakupów zbrojeniowych, rysujące się między przedstawicielami wojska i kolejnymi rządami. W Londynie krążą informacje, że Starmer ma znacznie zwiększyć wydatki na obronność kraju, naciskając równocześnie na inne ministerstwa, by szukały oszczędności u siebie. Jeśli to nawet prawda, to reforma brytyjskiego wojska zajmie lata - czas, którego Ukraina nie ma.
Teoretycznie Londyn deklaruje gotowość wysłania 20 tys. żołnierzy. Z liczącej wg oficjalnych danych 75 tys. żołnierzy armii...
W zakulisowych rozmowach, dotyczących wysłania wojsk na Ukrainę, prym ma wieźć Emmanuel Macron. Obecność Francji w ewentualnej koalicji jest o tyle istotna, że to jedyny kraj poza Wielką Brytanią posiadający broń nuklearną - czyli główny straszak, którym wobec Europy posługuje się Władimir Putin.
Według anonimowych źródeł w europejskiej dyplomacji Francja mogłaby wysłać około 10 000 żołnierzy. To znacznie mniej niż deklarowane rok temu 60 tys., ale zawsze coś. Problem w tym, że Paryż i Londyn kładą na stole łącznie 30 tys. żołnierzy. Na niedawnym szczycie w Davos Wołodymyr Zełenski, wzywający do skonsolidowania sił europejskich, poinformował, że do utrzymania porządku w ewentualnej strefie buforowej w Ukrainie potrzebnych będzie przynajmniej 200 tys. żołnierzy z Europy.
To wydaje się mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę, że zgodnie z oczekiwaniami obecności sił pokojowych w Ukrainie sprzeciwiają się Niemcy i - nieco mniej oczekiwanie - Polska, która argumentuje, że musi dbać o bezpieczeństwo newralgicznej wschodniej granicy NATO. Francuski "Le Monde" wskazuje, że Donald Tusk odmawia wysłania polskich żołnierzy, bo - co sugeruje dziennik - nie mają doświadczenia w misjach zagranicznych, co jest jednak argumentem wybitnie absurdalnym, skoro najlepszą metodą zdobywania doświadczenia są właśnie podobne operacje i każde państwo wykorzystuje je do trenowania swoich wojsk.
Szefowie rządów Niemiec i Hiszpanii, Olaf Scholz i Pedro Sanchez, uznali, że dyskusja na ten temat jest przedwczesna, a kanclerz RFN wręcz wyraził zirytowanie faktem, że problem w ogóle pojawił się na agendzie. Organizując spotkanie w Paryżu, Emmanuel Macron popełnił też dość poważny błąd, nie zapraszając do stołu przedstawicieli krajów bałtyckich i Skandynawii - państw, które o zagrożeniu ze strony Rosji i o tym, jak można ją powstrzymywać, wiedzą prawdopodobnie najwięcej.
Niezależnie więc od oburzenia europejskich polityków na połajankę, jaką zgotował im w Monachium wiceprezydent USA oraz Keith Kellogg, wszystko i tak zależy od Waszyngtonu, bo tylko Stany Zjednoczone mogą wyrazić zgodę na objęcie art. 5 NATO wojsk stabilizacyjnych w Ukrainie. Biorąc pod uwagę fakt, że obecnie ludzie Trumpa są bardzo mocno zaangażowani w ułatwianie życia Rosjanom przy negocjacyjnym stole, jest mało prawdopodobne, by natowskie siły pokojowe zostały ujęte w porozumieniu, które podpisze Władimir Putin.