Nie musiałam patrzeć na zegarek, by wiedzieć, że jestem spóźniona. Kiedy jak najszybciej starałam się przejść kolejne ulice, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że czegoś mi tu brakuje. Tak zresztą było od momentu, kiedy wylądowałam w Paryżu - pisze w korespondencji z Paryża nasza wysłanniczka na igrzyska olimpijskie Nicole Makarewicz.
Na lotnisku Charles de Gaulle pojawiliśmy się tuż po godzinie 17. Kontrast między tym, co zostawiliśmy w Krakowie, a krajobrazem na paryskim porcie, był ogromny. W Balicach od pierwszej sekundy czuć było szczyt sezonu wakacyjnego - kolejki do punktu kontroli bezpieczeństwa, kolejki w lotniskowych restauracjach, a przy bramkach wszystkie miejsca zajęte. Na dużo większym paryskim lotnisku z kolei pustki, spokój, cisza. Oczywiście ta cisza związana była ze zbliżającym się zamknięciem przestrzeni powietrznej nad Paryżem. Ale nawet mając to na uwadze, na chwilę przed rozpoczęciem największej imprezy sportowej na świecie można się było spodziewać czegoś innego. Szczególnie że media podawały informacje o dużym cyberataku na koleje dużej prędkości i chaosie panującym we francuskiej stolicy.
Tłoczniej było przy stacji, z której odjeżdżał pociąg w stronę centrum Paryża. Tam wyraźnie zagubieni przyjezdni ustawiali się w kolejkach do wolontariuszy, by uzyskać informacje jaki bilet muszą kupić, gdzie dojść, kiedy wyjść. Ale wciąż miałam wrażenie, że większe tłumy można spotkać w słoneczny weekend przy krakowskim Zakrzówku.
W pociągu zakłopotanie. Anglojęzyczna para widocznie nie doczekała się audiencji u wolontariusza i postanowiła pytać o wskazówki innych podróżnych. A ci też zmieszani starali się coś doradzić - a to spoglądając na kartkę z zapiskami zagubionych, a to zerkając na to, co podpowiada aplikacja.
Jestem taka zmęczona, ta podróż trwa za długo - zagaduje do mnie zagubiona pani i uśmiecha się mimo wszystko. Radość widać u kibiców z Kolumbii, którzy jako jedyni z podróżnych postawili na olimpijskie akcenty w ubiorze - czapki z daszkiem w kolumbijskich barwach i z olimpijskimi kółkami. To były jednak wyjątki w obojętnym wagonie.
Jesteśmy coraz bliżej centrum, a akcentów olimpijskich wciąż mi mało, za mało kolorów i mało barw. Jak najszybciej zmierzam więc do hotelu, a potem ruszam w stronę ratusza 15. dzielnicy. W tamtejszej strefie kibica zaplanowałam oglądanie ceremonii otwarcia igrzysk.
Mijam kolejne opustoszałe skrzyżowania i już wiem, że jestem spóźniona. Duże grupy ludzi widać tylko w knajpach, gdzie transmitowana jest ceremonia otwarcia igrzyska. Przy jednej z nich zerkam na to, co dzieje się na Sekwanie - greccy sportowcy już wymachują flagami. Przyśpieszam. W pewnym momencie na jednym z telewizorów miga mi Lady Gaga. Bonsoir, bienvenue à Paris - mówi i muszę się zatrzymać. W końcu zapowiadano ją jako jedną z największych gwiazd ceremonii. Czekam, by sprawdzić, czy faktycznie zaśpiewa w duecie z Celin Dion. Kanadyjki jednak nie ma, lecę dalej i wtedy zaczyna padać. Jak bardzo to widział każdy oglądający transmisję z igrzysk - kamery parowały, a sportowcy byli przemoczeni.
W końcu udaje mi się dotrzeć przed ratusz. Tu już jest wszystko, czego potrzebuje: telebim, olimpijskie banery i setki, a może i tysiące kibiców: niektórzy z flagami i w barwach narodowych. Większość z nich znajduje się jednak poza strefą kibica. Na jej teren ze względu na bezpieczeństwo - wyjaśnia mi jeden z pracowników ratusza - może wejść określona liczba osób. Porządku oprócz ochroniarzy pilnują żołnierze z długą bronią. Osoby znajdujące się poza strefą czekają więc, aż deszcz złamie kogoś, kto jest w środku, aby zająć jego miejsce i zobaczyć coś więcej niż część telebimu widoczną zza parasolek i postawionych w strefie namiotów.
Nareszcie jestem w strefie, udaje mi się nawet znaleźć miejsce pod daszkiem jednej z budek przy ratuszu, więc można troszeczkę odpocząć od deszczu, który mimo że miałam odpowiednią pelerynkę, przemoczył mi większość plecaka.
Nasłuchuję reakcji na kolejne reprezentacje pojawiające się na Sekwanie. Przy Izraelu trochę buczenia, ale więcej braw. Przy Haiti dużo oklasków, przy Włochach sporo entuzjazmu. Gdy na ekranach pojawia się Aya Nakamura mnóstwo osób wyciąga telefony i zaczyna nagrywać filmiki. Przy Marsyliance aplauz jest naprawdę wielki.
Wydaje mi się, że mam już wszystko czego potrzebuję. Deszcz już nawet tak bardzo nie przeszkadza, wszyscy z uwagą oglądają transmisję. I wtedy nagle zostaje ona przerwana. Telebim jest czarny, a kibice jęczą z zawodu. Część z nich na czarny ekran reaguje alergicznie i rusza szybkim krokiem do wyjścia ze strefy. Pracownicy ratusza próbują coś zrobić, ale nie daje to żadnego efektu. Po jakimś czasie udaje się przywrócić transmisję, ale tylko na chwilę - później telebim znów pada. Stwierdzam wtedy, że za dużo mnie dziś minęło, pogoda jest fatalna i wracam do hotelu oglądać ostatnią część ceremonii - tę, która Francuzom udała się chyba najbardziej.
Część kibiców mimo braku transmisji z ceremonii postanowiła bawić się dobrze. Jeden z barów przy strefie opanowała pomarańczowa grupa Holendrów, która świętowała start igrzysk już chyba od rana. Spora grupa osób pozostają jednak w strefie, choć deszcz padał naprawdę intensywnie i przecież nie wiadomo było, czy technicy przywrócą transmisję. Tej wytrwałości francuskim kibicom zazdroszczę.