Nawet gdyby Lech Wałęsa był najtajniejszym, najbardziej zaangażowanym i najbardziej oddanym współpracownikiem SB, to fakt jego współpracy nie niszczy ani mitu Solidarności, ani fundamentów III RP. Jego sześcioletnie kontakty ze Służbą Bezpieczeństwa są – dla najnowszych dziejów Polski – epizodem. Choć epizodem ponurym.

REKLAMA

Wyłaniająca się z materiałów SB historia TW Bolek, to dzieje złamania, upadku, naiwności, krzywdy wyrządzanej innym, cwaniackiej nadziei na ogranie SB, wyciągania od SB-eków pieniędzy, zakończone zwrotem akcji, otrząśnięciem się z uwikłania i zerwaniem współpracy. I właściwie mogłaby to być nawet historia nie taka ciemna i przypowieść o ludzkiej słabości i podniesieniu z kolan, gdyby została zwieńczona aktem przyznania się do dawnych grzechów i skruchy. Tymczasem od lat Lech Wałęsa nie tylko zaprzecza współpracy z SB (co nawet byłbym w stanie - psychologicznie - zrozumieć), ale ściga - i to skutecznie tych, którzy dowodzą, że to właśnie on był TW Bolek.

Gdy czytałem grubą teczkę współpracy Bolka ze Służbą Bezpieczeństwa nie byłem, w odróżnieniu od wielu, "porażony". Widziałem w niej raczej dramat człowieka, który w tragicznych dnia grudnia 70 "pękł", po czym przez kilkanaście miesięcy nie potrafił tego pęknięcia zasklepić. Choć próbował w rozmowach z SB-ekami prowadzić jakąś grę, zgłaszać postulaty stoczniowej załogi, sygnalizować jej bolączki i w teczce Bolka, właśnie to stanowi gros zawartości, to donoszenie na kolegów i informowanie SB o ich poczynaniach przysłania wszystko inne i każe uznać, że nawet, jeśli była to jakaś gra, to na tym etapie była to gra wygrana przez SB.

Przeszłość Lecha Wałęsy i - nawet dowiedziony już bez żadnych wątpliwości - epizod jego współpracy z PRL-owskimi służbami, nie powinien jednak przyćmić całej historii Solidarności, powstania III RP, a nawet dziejów samego Wałęsy. Zapewne epizod współpracy zaciążył nad jego psychiką, być może nawet i w kilku momentach nad jego polityką, ale - nie ulega dla mnie wątpliwości, że w chwilach, kiedy jego złamanie najbardziej przydałoby się generałom, czyli w pierwszych dniach stanu wojennego, Wałęsa zachował się tak jak należało i dowiódł, że materiały z jego teczki nie były czymś, co ciążyłoby mu na tyle, by być ich zakładnikiem. I podejrzewam, że historia, która nie wdaje się w szczegóły i w której tak wiele postaci ze skazami w życiorysie, stało się jednowymiarowymi bohaterami, opisze go, jako bezdyskusyjnego lidera walki o polską wolność.

Tyle analizy. A teraz trochę o emocjach. Moich własnych. Bo szlag mnie trafia, kiedy historia wałęsowskiego uwikłania we współpracę staje się pożywką dla snucia teorii, że skoro liderowi Solidarności przydarzył się taki epizod, to podkopuje to i korzenie ruchu solidarnościowego i podziemia i Okrągłego Stołu i całej III RP. Albo - co może jeszcze częstsze - tylko Okrągłego Stołu i III RP. Bo tam "agenci dogadali się z oficerami prowadzącymi", albo - w innej wersji - naiwna, łatwowierna, zinfiltrowana opozycja uwierzyła w dobre intencje przeciwnika i uległa jego naciskom. A powinna czekać na to, aż PRL upadnie sam z siebie, albo zmiecie go rewolucja. Guzik to wszystko prawda. Siadając do Okrągłego Stołu opozycja doskonale wiedziała, że ma do czynienia z gangsterami. I to z gangsterami, którzy w jednej ręce trzymają długopis i podpisują porozumienie, a w rękawie drugiej trzymają asy (teczka Bolka jak się okazało była jednym z nich). Zawarto tam zgniły kompromis. Owszem. Ale każdy kompromis w podobnej sytuacji jest zgniły. W po-frankistowskiej Hiszpanii był zgniły. W post-pinochetowskim Chile był zgniły. Wszędzie tam, gdzie autorytarna władza siada do rozmów i zgadza się podzielić albo oddać władzę - kompromis jest zgniły. A na upadek komuny można było czekać i rok, i pięć, i dziesięć. Jak ktoś miał ochotę dalej żyć w autorytarnym, podupadającym, nieefektywnym, szarym, ponurym i marnującym czas państwie - proszę bardzo. Ja nie chciałem. Ale nie widziałem też wokół siebie wielu chętnych do pójścia na barykady. Wręcz przeciwnie. Wśród moich równolatków (a to my, z racji wieku, powinniśmy iść na te barykady jako pierwsi) panował raczej marazm i minimalne zainteresowanie nawet podniesieniem ulotki, a co dopiero narodowymi zrywami. Opowieści o tym, że za miesiąc czy dwa komuniści sami oddaliby władzę, więc nie trzeba było z nimi gadać, mają tyle wspólnego z prawdą, co dowodzenie, że Solidarność była wtedy tak silna, że mogła wziąć tę władzę bez dogadywania się z nikim. Rozumiem tęsknotę wielu za rozwiązaniami bezkompromisowymi, moralnie czystymi, nieobarczonymi żadną rysą. Niestety. W dziejach państw i narodów takie rozwiązania są tak rzadkie jak rzadcy są narodowi bohaterowie i przywódcy bez skazy.