Czechy, Słowacja, Niemcy, Austria i Polska zostały nawiedzone 22 lata temu przez największą powódź określaną mianem Powodzi Tysiąclecia. Żywioł pochłonął życie 114 osób w tym 56 Polaków, a straty oszacowano na 3,5 miliarda dolarów. „Na początku do człowieka to nie dociera (…). Przy pierwszych wylotach widzi się ogrom wody. Zalane całe wsie, budynki, samochody, gospodarstwa. Zwierzęta na uwięzi, które nie mogą uciec, zwierzęta utopione” - wspomina ten czas Piotr Snopczyński, starszy ratownik GOPR.
Ulice wielu miast zamieniły się w potoki, wsie zostały niemal zmyte z powierzchni ziemi, a ludzie uciekali przed wodą na dachy swoich domów i najbliższe wzniesienia. Wracamy do tych tragicznych wydarzeń z tamtych lat. Porozmawialiśmy z ludźmi, którzy przez dni i noce ratowali ludzkie życie.
Intensywne opady deszczu rozpoczęły się 3 lipca 1997 roku, a rzeki wystąpiły z brzegów trzy dni później. W województwie śląskim na każdy metr kwadratowy ziemi spadło 90 litrów wody - tyle ile zwykle spada w cztery tygodnie.
6 lipca w Opolu i Raciborzu zostaje ogłoszony stan przeciwpowodziowy. Na wodowskazach brakowało już miarki.
7 lipca sytuacja w Raciborzu gwałtownie się pogorszyła. Stan wody wzrastał. PKP wstrzymały kursowanie pociągów do i z Raciborza. W całym regionie strażacy mieli pełne ręce roboty. Rozpoczęły się pierwsze ewakuacje w Chałupkach, Głuchołazach, Krzyżanowicach, Koźlu i Racławicach.
Brakowało chleba i wody, nie działały telefony, pogotowie energetyczne odłączyło prąd, nie było też gazu. Przestały kursować autobusy. Zamknięto przejścia graniczne.
9 lipca Racibórz został odcięty od świata. Do miasta wkroczyła dziesięciometrowa fala powodziowa zalewając miasto z dwóch stron.
10 lipca - śmigłowce skończyły akcję ratunkową w Raciborzu i Rybniku. Poleciały do Opola, gdzie sytuacja była dramatyczna.
Jest moment taki, że ewakuujemy z dachu kamienicy pięcioosobową rodzinę. Pierwsza dwójka, potem dwójka. Widzę, że ratownik nie wychodzi, a wiem, że ma jeszcze jedną osobę do podjęcia. Okazało się, że kobieta, którą mieliśmy ewakuować, nie mieściła się przez otwór w dachu, można ją było wyjąć tylko przez okno, do którego dochodziła woda. Pani ważyła 140 kg i wykonanie takiej akcji jest bardzo trudne. Trzeba było włożyć linę do środka, tą panią do tego parapetu przełożyć i teraz podnieść tak, żeby nie wpadła w budynek, w dach, nie mówiąc o tym, że obok jest olbrzymie drzewo i druty elektryczne. Tylko jedna droga odejścia - mocno w bok i do góry i tu jest kunszt pilota. Pewne rzeczy były wyćwiczone, i tam naprawdę byli z nami świetni ratownicy i świetni piloci, dlatego tak wiele osób udało nam się uratować - wspomina starszy instruktor ratownictwa górskiego Mariusz Zaród, ówczesny szef wyszkolenia GOPR.
Woda zbliżała się do Wrocławia. Powołany został miejski sztab kryzysowy, a mieszkańcy wykupili wodę i żywność z okolicznych sklepów. Zagrożony był ogród zoologiczny.
W czasie powodzi do dyspozycji mieliśmy tylko jeden śmigłowiec - wspomina Mieczysław Przybylski, kierownik Zespołu Lotnictwa Sanitarnego. Pozostałe były w przeglądzie technicznym. Zdecydowałem się na sprowadzenie maszyn z sąsiednich zespołów ZLS z Poznania, Szczecina, Warszawy. Po stracie zauważyłem morze wody we Wrocławiu. Decyzja była jedna - latamy. Nasze loty w pierwszym dniu zaczęły się ok. godz. 18:20 z jednym śmigłowcem. Lataliśmy do godz. 21:31. Następnego dnia ratowały nas śmigłowce, które doleciały do Wrocławia. Dziennie lataliśmy po 16 - 18 godzin.
Aby uchronić centrum Wrocławia przed zalaniem, wojewódzki sztab kryzysowy planował wysadzenie wału w okolicach podwrocławskiej wsi Łany. Na wale pojawili się saperzy z ładunkami wybuchowymi, ale wieść szybko rozeszła się wśród mieszkańców, którzy chcieli uchronić swoje domy przed zniszczeniem.
Na miejscu pojawia się wojsko i policja. Doszło do starć z mieszkańcami. Później dwukrotnie próbowano wysadzić wały. Mieszkańcy mimo wielu negocjacji postawili na swoim. 11 i 12 lipca większa część Wrocławia znajdowała się już pod wodą. Setki mieszkańców dzień i noc układali worki z piaskiem. Pierwszą zatopioną dzielnicą Wrocławia był Kozanów.
Były tam osoby, które trzeba było przetransportować do szpitala, śmigłowcem na długiej linie, te osoby musiały być wynoszone na dach, albo musieliśmy je podbierać z okien. Dookoła były drzewa, budynki, sieci energetyczne. Śmigłowce MI2, na których lataliśmy, mają do tej pory ograniczony czas zawisu w powietrzu, więc będąc na pełnej mocy mieliśmy krótki czas działania. Do tego rozgrzane dachy i ciepłe smugi powietrza uwalniające się od papy wpadały do silnika. To był jeden wielki poligon, gdzie trzeba było się wykazać największym kunsztem i opanowaniem - wspomina Piotr Snopczyński, starszy ratownik GOPR.
Woda zalała również okoliczne wsie, w których ginęły zwierzęta gospodarskie.
Na początku do człowieka to nie dociera. Przy pierwszych wylotach widzi się ogrom wody. Zalane całe wsie, budynki, samochody, gospodarstwa. Zwierzęta na uwięzi, które nie mogą uciec, zwierzęta utopione. Wielu ludziom pomogliśmy, dostarczyliśmy im bardzo dużo rzeczy. Czekali na nas na wzniesieniach, dachach budynków, niektórzy przez 2-3 dni nie mieli nic do jedzenia, nie mieli czym się okryć. Dziennie lataliśmy po ok. 16 godzin, nawet jak zachodziło słońce to wykonywaliśmy ostatnie loty - dodaje Snopczyński.
Mieszkańcy Groblic, Siechnic, Św. Katarzyny czy osiedla Księże Małe bali się wybuchu zarazy. W wodzie pływały napuchnięte zwierzęta, nie miał kto ich zebrać. Brakowało szczepionek. Wszystko zaczęło gnić. Panowała wysoka temperatura. Dopiero 16 lipca woda zaczęła wycofywać się ze Śródmieścia.
Kolejna fala nadeszła do Wrocławia 18 lipca - tego dnia ogłoszono żałobę narodową.
We Wrocławiu zalanych zostało ponad 2,5 tysiąca budynków. Zalane zostały akta sądowe, biblioteka Uniwersytetu Wrocławskiego. Woda podmyła wysypisko śmieci na Maślicach, zniszczyła drogi, wodociągi i mosty.