Rozmowa z Agatą Steczkowską to był dla mnie rodzaj muzycznej improwizacji. Zasadniczo jednak ćwiczę przed każdym takim wywiadem-studyjnym występem swój głosowy instrument radiowca. Eliminuję zbędne frazy pytań z komputerowego zapisu, redukuję do niezbędnego minimum słowną partyturę. Czasem dopisuję parę nutek do notatek. Zebrawszy wcześniej, rzecz jasna, całe chóry konkretnych informacji.
Rygor pozwala na późniejszą spontaniczność. Osobisty ton wkrada się w monotonną zwykle melodię obiektywnych faktów. Dowiedziawszy się, że wydawnictwo W.A.B. wydało tom zatytułowany "Steczkowscy. Miłość wbrew regule. Osobista biografia rodziny", postanowiłem zagrać na tej prywatnej nucie. Zapoznałem się z treścią książki napisanej wspólnie przez wszechstronnego muzyka Agatę Steczkowską i świetną dziennikarkę Beatę Nowicką i zacząłem snuć własną alternatywną historię sławnego rodu. Ich los mógł przecież potoczyć się zupełnie inaczej. Notacja muzyczna naszego życia to przecież gra porządku i chaosu. Nie da się przewidzieć w pełni toru po którym porusza się Koło Fortuny. Aleatoryzm kontrolowany - tak nazywa się metoda komponowania uwzględniająca elementy przypadku i taka właśnie jest struktura tej mojej rozmowy z Agatą Steczkowską, bo meandruje jak dźwiękowy strumień skojarzeń prowadzący prosto do ujścia, do delty, do cody.
Posłuchaj pierwszej części rozmowy Bogdana Zalewskiego z Agatą Steczkowską
Bogdan Zalewski: Moim i państwa gościem jest Agata Steczkowska. Najstarsza ze sławnego muzycznego rodzeństwa, kompozytorka i multiinstrumentalistka oraz modelka. Witam panią bardzo serdecznie.
Agata Steczkowska: Witam państwa, witam wszystkich słuchaczy.
Powinienem też od razu dodać - rodzinna archiwistka, bo przede mną książka napisana wspólnie z dziennikarką Beatą Nowicką: "Steczkowscy. Miłość wbrew regule. Osobista biografia rodziny." Od jak dawna jest pani kronikarzem familii?
Właściwie to zbieram te materiały od 30 lat. Z tym że archiwum rodzinne rozpoczyna się od archiwizowania wszystkiego, co się dało zarchiwizować oczywiście przez moją mamę. Pierwszy raz zdałam sobie sprawę, jak bardzo to jest ważne, kiedy miałam około 7 lat. Weszłam do piwnicy bloku na Baranówce w Rzeszowie, gdzie wówczas mieszkaliśmy. Tam były nasze rodzinne rzeczy. Piwnica była cała w wodzie, po łydki. W tym szlamie, w tej brudnej wodzie, na samym środku pływało gniazdo myszy. To gniazdo było z pociętych kawałków zdjęć, listów i różnych takich. Mamusia wtedy, pamiętam, twarda kobieta rozpłakała się i powiedziała: "Agatko, zobacz! To są moje listy! To są moje zdjęcia!". Wówczas oczywiście bardzo mamusi współczułam i zdałam sobie sprawę, że to, co mamusia przechowuje w tych pudełkach, jest bardzo ważne, skoro reakcja mamusi jest taka.
Czyli to jest taka rodzinna legenda, ale prawdziwa: "Jak myszy archiwum zjadły"? To był taki pierwszy dziejopisarski impuls?
To mi uświadomiło, jak to jest ważne dla ludzi, dla rodu. Druga rzecz, która już była przeze mnie poważnie potraktowana to było wybranie na tytuł mojej pracy magisterskiej, którą pisałam w Akademii Muzycznej w Krakowie: "Muzykowanie w mojej rodzinie". To wtedy z tych wszystkich archiwów, opierając się na wspomnieniach, na rozmowach, napisałam, jaką jesteśmy muzykalną rodziną, jak funkcjonujemy, jak muzykujemy. Ponieważ zyskało to bardzo duże uznanie zarówno wśród profesorów jak i przede wszystkim mojego taty, to zaczęłam się tym zajmować. Tatuś mi powiedział : "Dziecko, ty pisz o naszym rodzie. Chciałbym doczekać dni, kiedy zobaczyłbym książkę, którą mógłbym przeczytać, książkę o naszym rodzie. Bo ty mówisz prawdę, ty dobrze piszesz, masz wyraźną do tego smykałkę." Więc ja to później poważnie potraktowałam i zaczęłam jeszcze to archiwum uzupełniać i poszerzać.
Czytam podtytuł pani książki "Miłość wbrew regule". Nie wiem, czy się dobrze domyślam, ale dla mnie on zawiera ukrytą tezę. Co to jest za reguła, która przeszkadza czy szkodzi rodzinnej miłości?
Nie wiem, czy mogłabym to nazwać rodzinną miłością. Natomiast wiem, jakie są tabu społeczne, jakie są społeczne mechanizmy. Przecież kiedy się żyje w społeczeństwie, trzeba sobie uświadamiać takie a nie inne mechanizmy. Tutaj chodzi o to, że tatuś był kiedyś duchownym, a później przestał nim być. Właśnie o tę regułę chodzi. Ludzie się domyślają tego, ponieważ ja nie wywlekam żadnych tajemnic na światło dzienne. Jeśli to można nazwać tajemnicą, to jest to tajemnica poliszynela. Przeszłości się nie zmieni i to, że mój tato był kiedyś księdzem, jest faktem. Moja rodzina nie ma "trupów w szafie", a ja nie jestem skandalistką, która miałaby o tym cokolwiek pisać. Chciałam, żeby z tych brudów, z tego szlamu plotek i niedomówień ukazała się prawda. Moja praca przez 30 lat polegała na dociekaniu tej prawdy i na jej ukazaniu, ponieważ -ku mojemu wzruszeniu- piękna okazała się ta prawda. To prawda o miłości moich rodziców, o tym jak powstała nasza rodzina; jak ona funkcjonowała; jak można kreować własne życie, własny świat, własną rodzinę, nie oglądając się na żadne wzorce i nie krytykując niczego, nie mając do nikogo pretensji.
Pani bardzo słusznie oczywiście ucieka od takiej "tabloidyzacji" tego wątku, ale - co tu dużo mówić - on jest najbardziej sensacyjny, najbardziej medialny, jeśli tak mogę powiedzieć: że jest pani córką księdza.
Nie uciekam przecież od tego wątku, ani nie mam się zamiaru przed nikim tłumaczyć z tego powodu. Uważam to tylko za jedną przestrzeń tej książki. Ta książka mówi jeszcze o wielu innych bardzo ciekawych aspektach, poczynając od naszych pradziadków, poprzez muzykowanie, przez wielodzietność, przez to w jaki sposób radziliśmy sobie, jak zarabialiśmy na życie, jak sobie dzielnie nasi rodzice razem z nami radzili w tym wszystkim. Myślę, że każdy czytelnik znajdzie coś takiego dla siebie, co może go poruszyć, albo coś mu przypomnieć. Książki się po to pisze, żeby ludzie czytali, po to żeby te książki działały.
Pozwoli pani, że do tych tematów na pewno jeszcze powrócę w naszej rozmowie, ale chciałbym się jeszcze skupić na tym "duchownym" wątku. Zobaczyłem ten problem - jeśli tak mogę go nazwać- jak na skrzydłach ołtarza w kościele. Bo na jednym mamy zło, a na drugim dobro. Dostrzega pani dwoistość tej sytuacji, widzi pani jej dobre i złe strony?
Nie wiem, w jakim kontekście miałabym się odnieść do tego pytania, ponieważ - moim zdaniem- nic nie jest albo dobre albo złe. Zawsze się to jakoś przenika. Poza tym, może by pan mi zadał konkretne pytanie w takim razie?
Dobrze. Zadam pani pytanie o ojcostwo. Jest taka znacząca dla mnie scena w książce. Powiedzmy, że ona na tym ołtarzu będzie po stronie prawej, czyli po stronie dobra. Czytamy o momencie, kiedy pani ojciec Stanisław Steczkowski, jeszcze jako kapłan - to warto podkreślić- w pełni uświadomił sobie swoje powołanie do ojcostwa. Domyśla się pani, do jakiej chwili nawiązuję teraz?
Do tego, kiedy tatuś dowiedział się od mamusi, że mamusia jest w ciąży, że poczęło się dziecko pomiędzy nimi.
Na pewno! To jest istotna chwila. Ale ja chciałbym sięgnąć do motywu paluszka. Maleńki paluszek pani jako dziewczynki, niemowlęcia. To taki - nomen omen - najbardziej poruszający motyw w tym wspomnieniowym tomie.
Proszę pana, moi rodzice znali się od dziecka. Moja mamusia nie uwiodła mojego taty, jak to się gdzieś tam po tabloidach czyta. Moi rodzice się po prostu kochali i tej miłości nic nie mogło zatrzymać. Mój tatuś myślał o tym, żeby odejść od kapłaństwa wcześniej. I to latami o tym myślał, bardzo głęboko. Wiem to od niego, czyli z samego źródła. Natomiast urodzenie się mnie, poczęcie mnie, było tym, co przeważyło szalę. Poczuł to, tak jak mówi to świadek tej sceny, kiedy ja sobie leżałam jako malutkie dziecko i wychynęła ta moja stópka. A ja mam dokładnie takie stopy jak tatuś. Ostatni paluszek mam taki jak tatuś, to znaczy mam taki malutki paznokieć. Taki troszkę inny niż inni. Nie wiem, może właśnie wtedy tatuś sobie uświadomił, że na pewno jestem jego dzieckiem. Dla mężczyzny to jest widocznie ważne. Dla mojego taty było.
Mnie się to skojarzyło z tym, że ten dziecięcy paluszek to był taki jakby objawiający się palec Boży.
(Śmiech.)
Wierzy pani w takie znaki, które wymykają się racjonalnemu osądowi?
Wierzę w różne rzeczy. Każdy wierzy w różne rzeczy. Natomiast nie ważne jest to, w co ja wierzę, tylko to, jakie są fakty. Każdy robi to, kim jest. Mój tatuś miał powołanie do bycia duchownym, bycia księdzem. I kiedy był księdzem, był księdzem charyzmatycznym. Był nim przez 6 lat. Gdy poczuł powołanie do bycia ojcem, był najwspanialszym ojcem na świecie. I to mówię nie tylko w swoim imieniu, ale z pewnością całe moje rodzeństwo o tym zaświadczy. Gdy został mężem, to mamusia nawet w książce mówi, że polecałaby takiego męża każdej kobiecie. Tak go uwielbiała i czuła się zawsze wspaniałą żoną. Jak został maestro i zaczął zakładać chóry chłopięce (zresztą już je zakładał, kiedy był księdzem, kilkanaście w życiu założył), to był charyzmatycznym maestro. Mojemu tacie wszystko się w życiu udawało i wszystko realizował tak, jak chciał. Sam kreował swoje życie, łącznie z moją mamą i zawsze mu się to udawało na najwyższych obrotach.
Posłuchaj drugiej części rozmowy Bogdana Zalewskiego z Agatą Steczkowską
Z kart książki wyłania się - nie wiem czy trafnie odczytuję tę kwestię - bardzo niejednoznaczny pani stosunek do Kościoła katolickiego. Co w pani przeważa: poczucie żalu czy wdzięczność za ojca-księdza?
(Śmiech.) Ani jedno, ani drugie. Po pierwsze: to ja nie mam żadnej potrzeby eksponowania swoich uczuć religijnych czy swojej wiary. Jedyną taką potrzebą rzeczywiście od serca to jest na przykład wystawianie "Misterium Wielkopostnego Agaty Steczkowskiej". Więc ja się tam wypowiadam, w co moja dusza wierzy, w jaki sposób moje uczucia religijne są w artystycznej formie pokazane. Natomiast jestem zupełnie daleka od jakiejkolwiek krytyki Kościoła, od jakiegoś poczucia żalu czy traumy. Nie mam czegoś takiego w sobie i nigdy nie miałam. Moi rodzice nie bez powodu nigdy nie krytykowali Kościoła. W domu nie jesteśmy wychowani w krytyce czegokolwiek - systemów czy jakichś dziwnych rzeczy. Nas karano za kłamstwo, nie za mówienie prawdy. To są pewne wartości, które są i którymi żyję. Więc jeśli pan mnie o takie rzeczy pyta, to ja nie mam czegoś takiego w sobie.
Ja nawiązuję do książki. Tam porusza pani kwestię celibatu. Porównuje pani na przykład bezżenność księży katolickich z życiem małżeńskim protestanckich pastorów.
Wspominam rozmowę z pastorem za granicą. Przeprowadziłam z nim taką rozmowę. Ona była bardzo pouczająca. Wnioski może czytelnik sam wyciągnąć.
A pani wnioski? Uważa pani, że protestanckie rozwiązanie jest lepsze?
Nie wiem, czy mogę powiedzieć: lepsze czy gorsze. Ono jest po prostu inne. A jak działa, to każdy widzi przecież. Nie dam się wprowadzić w rolę narzędzia do jakiejkolwiek krytyki systemów albo Kościoła. Ja się nie czuję w ogóle do tego powołana. Ja opisuję dzieje mojego rodu, mojej rodziny, miłości mojej rodziców i niezwykłego życia, jakie spędzili kreując je i żyjąc w nim. Uważam to za temat absolutnie ponadczasowy. Moi rodzice, czy żyliby w tych czasach, czy dwieście lat wcześniej, lub dwieście lat później, jeżeli byli tacy dla siebie, takie dwa duchy się spotkały, to oni by zawsze byli ze sobą, pomimo czegokolwiek. Tak samo jak mogliby wspaniale przeżyć życie bez swoich dzieci. Jesteśmy owocem ich miłości, a nie na przykład lekiem na jakieś tam małżeńskie kłopoty. My to wiemy przecież jako ludzie. My jesteśmy jakby zaprogramowani. My mamy takie wzorce w sobie, że możemy patrzeć na świat przez pryzmat miłości, bo nasi rodzice nas tak bardzo kochali, bo oni siebie kochali przede wszystkim! I to jest moim zdaniem najważniejsze, co w tej prawdzie o moich rodzicach i o mojej rodzinie odkryłam. To jest dla mnie najwyższa wartość. Dodam jeszcze, że jeśli chodzi o etykę i o morale, to moi rodzice są moimi najwspanialszymi nauczycielami i plasują się w moim życiu jak najwyżej.
A nie czułaby się pani szczęśliwsza jako córka pastora?
Tego nie wiem. To może być tylko w sferze domysłów i mojej filozofii, dociekań. Ale dopóki czegoś nie doświadczę, to nie mogę mieć pewności, jakbym się czuła. Myślę, że dobrze by to wszystko było. Oglądałam kiedyś taki dosyć lekki serial właśnie o takim pastorze, o jego rodzinie. To był serial amerykański, dosyć popularny. Oni się zmagali z różnymi rzeczami. Widziałam jakby naszą rodzinę w tym, że tam są bardzo podobne rzeczy. Ale jak by to było rzeczywiście, to nie wiem. Poza tym Ameryka to nie jest Polska. W Polsce jest tak dużo katolików, większość katolików, więc to nie jest różnorakie społeczeństwo pod tym względem. Jest raczej jednorodne. To by pewnie inaczej wszystko wyglądało.
Pytam o to szczęście, bo w pani książce przewija się wątek takiego rozdwojenia duchowego pani ojca, prawda? Może właśnie ten celibat jest tym problemem?
Problemem dla normalnej istoty ludzkiej celibat musi być. Chyba nie muszę o tym mówić, bo to jest oczywiste. Natomiast, czy tatuś miał rozdwojenie? Też mi trudno powiedzieć, bo przecież on chciał zostać księdzem, był tym księdzem, był szczęśliwym księdzem, a później chciał zostać ojcem. Przestał być księdzem, został ojcem. Nie rozumiem, gdzie by tu mogło być to rozdwojenie? Może rozdwojenie wynikało zupełnie z czego innego? Czyli z tego braku akceptacji społecznej, braku akceptacji ze strony hierarchów Kościoła, którzy kazali czekać moim rodzicom 32 lata na pozwolenie na ślub kościelny. A ponieważ rodzice zawsze byli bardzo wierzącymi ludźmi, głęboko wierzącymi i bardzo im na tym zależało, to okrucieństwo tego oczekiwania jest trochę niezrozumiałe. Przykre to jest bardzo, kiedy o tym się dowiadywałam i widziałam, jak rodzice cierpią z tego powodu, bo nie mogli podejść do sakramentów świętych. Przecież nie mogli przyjmować Komunii i bardzo to przeżywali, a jednocześnie byli w Kościele cały czas. Przecież mój tatuś nigdy nie odszedł od żadnego Kościoła! On wychował dziewięcioro dzieci w katolickiej wierze i to bardzo rygorystycznie. Myśmy śpiewali, grali dla Kościoła...
Modlili się razem ...
Ależ oczywiście, że tak. Przez całe dzieciństwo był pacierz, nie tyle obowiązkowy, co po prostu rodzice klękali, a my klękaliśmy z nimi. Najpierw był pacierz, a dopiero potem kołysanki. Chodzi mi tylko o to, że w tym aspekcie ludzkim cierpienie oczekiwania 32 lata na pozwolenie na ślub, na wejście z powrotem do społeczności katolickiej w naszym kraju, to było bardzo trudne pewnie dla moich rodziców. Natomiast dla mnie już niekoniecznie, bo ja mam inne poglądy, inny światopogląd.
Wybaczy Pani, że ja tak drążę ten temat, ale on wydał mi się bardzo interesujący, właśnie nie tak "tabloidowo", tylko głębiej. Papież Franciszek dostrzega konieczność nowej tożsamości kapłańskiej. Niektórzy nawet jego słowa odczytują jako zapowiedź możliwości zniesienia celibatu w III tysiącleciu. Śledzi pani te dyskusje w Kościele?
Tak, oczywiście. Mnie zawsze różne rzeczy interesują. Papież jest przecież mądrym człowiekiem i mogłabym powiedzieć ogólnie, troszkę pół żartem pół serio, że ja nie słucham, co mówi mężczyzna, ja patrzę, co on robi. Mnie interesują u mężczyzn tylko czyny. Kościół ma jako patriarchę mężczyznę, więc jak zobaczę czyny, to wtedy będę mogła je oceniać, a gadanie jest w sferze "gadań".
Gadanie to kwestia "gadań", a śpiewanie i muzykowanie to kwestia śpiewania i muzykowania.
(Śmiech.)
Ceni pani tę tradycję kościelną? Tradycje pieśni sakralnych i wnętrza kościoła także jako miejsca wykonywanej muzyki, bo i o tym pani pięknie pisze w książce.
Tak. Ja jestem wychowana w muzyce sakralnej i na tej planecie, i w naszej cywilizacji, najwyżej cenię sobie w ogóle sztukę sakralną, nie tylko muzykę. Poza tym jestem dyrygentem chórów chłopięcych, chłopięco-męskich, które są stworzone do wykonywania muzyki sakralnej. To jest dla mnie ten najwyższy pułap. Przypominam sobie, jak byłam małym dzieckiem, jak jeszcze kościoły nie były pozamykane, że były moim wielkim wytchnieniem w drodze ze szkoły. Przychodziłam sobie do kościoła, gdy już nikogo nie było, panie sprzątały, albo kościelny zajmował się pilnowaniem świątyni. A ja sobie chodziłam i śpiewałam, ponieważ czułam się dobrze w kościele. Tam jest cicho, tam jest spokój, jest też wspaniała akustyka. Oczywiście wyszukiwałam najlepsze, najstarsze kościoły. Byłam bardzo szczęśliwa. W ten sposób jakby oddychając, improwizując, poszukiwałam samej siebie w dźwiękach. Było mi przykro, kiedy zaczęto zamykać kościoły, bo nie mogłam tego zrobić. Kiedy chcę się wypowiedzieć artystycznie, to stworzyłam "Misterium Wielkopostne", które bardzo mocno ludzi porusza. Zawsze mam tego odzewy. Można je zresztą zobaczyć, czy usłyszeć, bo zostało zrealizowane. W ten sposób się komunikuję z duchowością swoją. Latami jej poszukuję i po kimś to chyba mam.
Czyli można tak górnolotnie powiedzieć, że ta sakralna tradycja była taką glebą w rodzinnym ogrodzie, w którym zakwitły państwa rodzinne talenty?
Wszyscy jesteśmy w tym wychowani, wszyscy byliśmy w chórach naszego taty, wszyscy też byliśmy solistami, więc to nie jest tak, że wyszliśmy znikąd. Natomiast nasze wybory później, w jaką muzykę pójść, to już są nasze osobiste wybory. My na różnych poziomach muzyki się realizujemy jako rodzeństwo. Każdy z nas osobno. Ja zawsze bardzo kochałam i kocham swoje rodzeństwo, tak jak rodziców. Uważam, że są to ludzie niezwykle ciekawi, bardzo utalentowani. A mogę to powiedzieć, bo przecież ich uczyłam i wiem, jak lekko z nimi wiele rzeczy szło muzycznie, a z innymi dziećmi - też uzdolnionymi muzycznie - szło bardzo trudno. Więc mogę to zaświadczyć. U nas jest jak w banku. Każdy zajmuje się trochę czymś innym. Mój brat Paweł zajmuje się na przykład przede wszystkim muzyką etniczną, mój brat Jacek jest lutnikiem, zresztą Cecylia też skończyła lutnictwo, Marcin skończył lutnictwo, są też gwiazdy muzyki pop, są tacy, co śpiewają w chórkach, są tacy, co grają na różnych instrumentach, bo nie tylko ja jestem multiinstrumentalistką w domu. Ponieważ u nas w domu było dużo różnych instrumentów i my wszyscy na nich mogliśmy grać i się rozwijać. Ja do tego mam po prostu łatwość, podobnie jak do innych rzeczy. To jest dla nas takie naturalne. Mogłabym powiedzieć w skrócie tak: jak byłam mała, to myślałam, że w każdej rodzinie każdy rodzic śpiewa, wszędzie się gra. Jak się zderzyłam z rzeczywistością, że tak nie jest, to byłam bardzo zdziwiona. To tak samo jak dyskusje różnego rodzaju, dyskusje filozoficzne. Tata nam zadawał takie pytania. Też myślałam, że wszyscy tak mają w domu. Albo że w każdym domu nie wolno kłamać, bo to jest po prostu straszne. Dopiero życie mnie nauczyło, że jest zupełnie inaczej.
Posłuchaj trzeciej części rozmowy Bogdana Zalewskiego z Agatą Steczkowską
To jeszcze zapytam o tę rodzinną prawdę. Z muzycznego rodzeństwa - jak już pani wymieniła- śpiewaczek, skrzypaczek, pianistek, lutnistów, aranżerów najbardziej rozpoznawalna medialnie jest Justyna Steczkowska.
Tak, jest to oczywiste, ponieważ ona w tej branży już dwadzieścia lat jest w show-biznesie. A show-biznesem interesują się wszyscy. Jednak Justynka nie wzięła się znikąd. My wszyscy jesteśmy z tej samej rodziny. I zaczęliśmy być rodziną rozpoznawalną i sławną od 1979 roku, kiedy pojawiliśmy się na Ogólnopolskich Spotkaniach Muzykujących Rodzin. Od razu zostaliśmy zauważeni i mówiono nam, że kamera nas kocha. Chwalono nas, że jesteśmy tacy mali, a tak dobrze gramy. Poza tym byliśmy ciekawostką. Prawie co roku dochodziło nowe dziecko. Byliśmy tam dziesięć lat, więc byliśmy "obstrykiwani" przez aparaty i kamery. Były wywiady w radiu.
Nie tylko w kraju. Pani tu opisuje na przykład swoje peregrynacje po Belgii, bardzo interesujące, w 80. latach.
Tak. Myśmy przez dwadzieścia lat całą rodziną jeździli na koncerty, zarabiając w ten sposób na życie, na wykształcenie, na spłatę domu. Myśmy mieli regularne koncerty. Wracając do sukcesu Justynki, to przecież śledzimy go całe życie i trzymamy kciuki. Przecież, kiedy ona wystąpiła w "Szansie na sukces" miała zaliczone co najmniej 300 koncertów za granicą.
Pamiętam to wykonanie. To była piosenka Maanamu. Znakomita interpretacja. Byłem pod ogromnym wrażeniem. Byłem zaszokowany.
Oczywiście. I to chodzi o to, że nie każda jej koleżanka w branży może się poszczycić czymś takim. Dlatego mówię, że każdy był tak przygotowany do swego zawodu, że mógł wybrać to, co chciał. Każdy z mojego rodzeństwa w zawodzie muzyka na tym czy innym polu wspaniale się realizuje. O tym też wspominam pokrótce w książce, bo to nie jest książka o moim rodzeństwie, tylko przede wszystkim o moich rodzicach, o moich dziadkach, pradziadkach, o rodzie, o pewnych wartościach, naszym muzykowaniu, jeżdżeniu za granicę itd. Ale to nie jest książka ani o mnie, to nie jest moja biografia, ani o moim rodzeństwie. Z tym, że można to wszystko zobaczyć w całym kontekście. To jest jakby źródło wiedzy. Atutem tej książki jest to, że jest oparta na dokumentach. To nie są tylko moje wspomnienia i moje "wymyślanki", jakiekolwiek by one nie były, czy przemyślenia. To też żywe wspomnienia ludzi. Wszystko, co jest zacytowane, że ktoś coś mówi, to ja mam wszystko nagrane. Tak jak w kinie, można usiąść i słuchać.
A propos kina i tych obrazów. Trochę mi brakowało na początku zdjęć, takiej formuły fotograficzno-faktograficznej, ale tak sobie pomyślałem, że to bardzo dobry pomysł, bo wszystko sobie człowiek wyobraża: te wszystkie pani opisy, nie tylko pani, te wszystkie fragmenty rzeczywiście rozkwitają w naszej głowie.
Ja czytam całe życie i zawsze wolałam książki bez zdjęć. Jednak, żeby to opowiedzieć, jak to jest dokładnie ... Po pierwsze: ja mam tysiące zdjęć. Po drugie: teraz w dobie Internetu jakie to ma znaczenie, czy ja dam zdjęcia, czy nie, skoro po Internecie "latają" nasze zdjęcia, których ja nawet nie mam w archiwum. Nawet nie miałam pojęcia, że one istnieją. Wszyscy się naszą rodziną po prostu interesują. Dużo ludzi się interesuje. Źródłem jest Internet i nie ma żadnego problemu, żeby każdego z nas gdzieś tam zobaczyć, czy wszystkich razem. A jeszcze jest coś takiego, że ja naprawdę szanuję gust i wrażliwość mojego rodzeństwa. A nie ma zdjęć zbiorowych, na których każdy by się sobie podobał, bo jak nie ten profil, to nie ta ręka. Dlaczego miałabym kogoś urazić publikując takie zdjęcia? Ten ktoś będzie przeżywał, że nieładnie wyszedł na tym zdjęciu, że może mogłabym wybrać inne zdjęcie. Przecież to nie jest sklep, że można kupić cokolwiek. Ludzie 30 lat temu nie mieli photoshopów. Wyglądało to tak, jak wygląda. Więc dlaczego miałabym to zrobić? Jeżeli ktoś chce zobaczyć nasze zdjęcia, wejdzie w Internet i będzie miał te zdjęcia. A ja osobiście po prostu nie chciałam tego publikować. Poza tym ja mam nadzieję, że ta książka na wielu poziomach może działać na wielu ludzi. I że mogą ją po prostu "wchłonąć". Wielu ludzi właśnie "wchłania" książkę, nie rozprasza się na dociekaniu, które to zdjęcie, z którego czasu, którego to "osobnika", tylko wszystko w sobie może sobie wyobrazić.
A propos takiego rozproszenia, życiowego rozproszenia, to państwo przez lata byli nomadami, takimi pielgrzymami.
Do dzisiaj chyba tacy jesteśmy.
Przeprowadzki z małych do większych mieszkań, aż w końcu do eksperymentalnego, socjalistycznego domu w Stalowej Woli. Naznaczyło to pani życie? Takie wędrówki odcisnęły piętno na pani widzeniu świata, charakterze?
Piętno to nie. To jest ubogacenie życia, przede wszystkim. To, co my mieliśmy w świadomości swojej głowy, jeżdżąc po całym świecie, kiedy tu była "żelazna kurtyna", to myśmy się różnili bardzo we wszystkim - w odczuwaniu, w myśleniu, w ocenianiu rzeczy. Myśmy się różnili nawet wyglądem, bo byliśmy ubrani od stóp do głów jak zachodni dzieciak, pachnący, jeszcze z discmanem przy tyłku, gdy pierwszy discman w szkole to był nasz, na przykład. Więc, wie pan, to trochę inaczej wyglądało wówczas, ale to daje też szerszą perspektywę wszystkiego. Na przykład występowanie w różnych kościołach: i protestanckich, i prawosławnych, i grekokatolickich, i wszelkich wyznań.
Nie tylko w jednym kościele rzymskokatolickim. Później jeszcze dochodzi do tego kwestia świadomości, tego w jaki sposób się przeżywa podróże, jak trzeba być dzielnym, że- chociaż cię boli brzuch i prawie wymiotujesz- trzeba występować. Jest koncert i nie możesz zawieść rodziny, bo jesteś jednym z elementów, prawda? To wszystko bardzo uczy życia i jest niezwykle twórcze. Człowiek może kreować, bo ma pewne dane, pewne doświadczenia. To jest nam dane, bo mogliśmy to przeżyć. Z jednej strony pracowaliśmy na utrzymanie i żeby dobrze żyć i się wykształcić, spłacić dom i nie zostawiać długów itd. Ale z drugiej strony mieliśmy niezwykłe doświadczenie sceniczne. To dlatego moje rodzeństwo - i ja oczywiście- nie mamy żadnej tremy. Ja nawet nie wiem, co to jest. Ja się od swoich uczniów i chórzystów uczę, co to jest trema. Jak się dzieciaka stawia, tak jak nas stawiano na scenie od małego, kiedy się tyle koncertów zaliczyło, to trudno mieć tremę! Jak ja mam ponad 1000 koncertów w życiu, to może po pierwszym, kiedy miałabym 20 lat i zaczynałabym, to bym miała, ale nie teraz. I to bardzo nam pomaga w wykonywaniu zawodu. To jest wyczuwalne wszędzie.
Pewnie dlatego tak koncertowa jest ta książka. Bardzo pani dziękuję za rozmowę.
Dziękuję, bardzo miło było mi poznać. Pozdrawiam wszystkich słuchaczy.
"Steczkowscy. Miłość wbrew regule. Osobista biografia rodziny." - stawiam ten tom na swojej blogerskiej półce.
(ph)