Najbliższe dni to 50. rocznica protestów na Wybrzeżu w grudniu 1970 roku - krwawo stłumionych przez kierowaną przez komunistyczne władze MO i wojsko. Wszystko zaczęło się dokładnie 50 lat temu, 14 grudnia rano, strajkiem pracowników Stoczni imienia Lenina w Gdańsku.

Do grudnia 1970 roku nikt tak naprawdę nie wierzył do czego zdolna jest władza komunistyczna. Poprzedzone falą niezadowolenia społecznego strajki i manifestacje na Wybrzeżu przerodziły się w krwawo stłumione zamieszki. Władze użyły ostrej amunicji, zabiły łącznie 45 osób, ponad 1160 zostało rannych. Najstarsza ofiara miała 59 lat, a najmłodsze - 16. Wspominamy m.in. tragiczne wydarzenia, które miały miejsce 17 grudnia w Szczecinie. 

Wystarczyła iskra

W grudniu 1970 r. przez Wybrzeże przetoczyła się fala strajków i demonstracji. O przyczynach protestów reporterka RMF FM Aneta Łuczkowska rozmawiała z Agnieszką Kuchcińską-Kurcz z Centrum Dialogu Przełomy w Szczecinie.

Bezpośrednią przyczyną była spora podwyżka cen na podstawowe produkty żywnościowe i nie tylko, bo dotyczyła też opału. Działo się to 2 tygodnie przed świętami. Natomiast prawda jest taka, że taki stan napięcia narastał już od dawna. To była końcówka lat sześćdziesiątych, a więc i końcówka Gomułki. To był bardzo trudny czas, kiedy śrubowano normy. Tak naprawdę zarabiano coraz mniej, pracując coraz więcej, gdzie warunki chociażby mieszkaniowe naszych robotników i stoczniowców były fatalne. Ludzie widzieli, że nic nie zmienia. Pod koniec lat sześćdziesiątych też był szereg protestów i strajków. Wiedza o nich nie przedostawała się do świadomości społecznej - tłumaczy Kuchcińska-Kurcz, dodając: Wielu świadków historii mówi, że wiadomo było, że to się skończy, to pęknie i wystarczyła taka iskra w postaci podwyżek, która spowodowała wybuch.

Według Agnieszki Kuchcińskiej-Kurcz władza liczyła się z taką reakcją ludzi.

Cytat

Właściwie już od 9 grudnia ruszyła akcja "Jesień ‘70", która miała tak naprawdę przygotować wszystkie służby porządkowe, postawić je "na baczność" i zgromadzić w różnych miejscach, koszarach, garnizonach bowiem wiadomo było, że trzeba będzie na pewno użyć siły, żeby to niezadowolenie stłumić
relacjonuje członkini Centrum Dialogu Przełomy w Szczecinie

Aby stłumić protesty, władze zezwoliły mundurowym na użycie broni.

Według oficjalnych danych, w grudniu 1970 r. na ulicach Gdańska, Gdyni, Szczecina i Elbląga od kul milicji i wojska zginęło 45 osób (w tym 18 w Gdyni), a ponad 1160 zostało rannych.

Dlaczego Wybrzeże?

Wielu historyków zastanawia się dlaczego protesty w grudniu 1970 roku rozpoczęły się akurat na Wybrzeżu - w Trójmieście, Szczecinie czy Elblągu.

Było tam inne społeczeństwo, bardziej otwarte na świat z racji większych kontaktów za granicą itd. Poza tym te wielkie zakłady pracy, np. w przypadku Szczecina - Stocznia Warskiego, która potrafiła zatrudniać 12 000 osób, plus zakłady z nią kooperujących to faktycznie była taka realna siła, która mogła się przeciwstawić władzy - wyjaśnia Agnieszka Kuchcińska-Kurcz.

Czarny czwartek

Jedne z najtragiczniejszych wydarzeń w historii powojennej Polski miały miejsce 17 grudnia 1970 roku w Szczecinie. Dzień ten został nazwany "Czarnym czwartkiem". 

To już 50 lat od chyba najbardziej tragicznego, najbardziej krwawego epizodu komuny w Polsce. Jak mówią historycy, miejscowi socjolodzy, to 50 lat od takiego momentu, który zmienił Szczecin i ludzi tam mieszkających, bo faktycznie zaczęli oni traktować to miasto jak swoje, a nie jak przystanek, bo może mogliby pojechać gdzie indziej. I faktycznie zaczęli traktować (Szczecin - przyp. red.) jako swoją małą ojczyznę - opowiada Agnieszka Kuchcińska-Kurcz z Centrum Dialogu Przełomy w Szczecinie.

Wiec stoczniowców rozgoryczonych wprowadzeniem tuż przed świętami drastycznych podwyżek zamienił się wówczas w gigantyczny protest.

Cytat

Nie wiem czy jesteśmy w stanie się określić to, kto skłonił ludzi do tego, żeby wyszli na ulicę 17 grudnia. Wieści o tym, co dzieje się w Gdańsku już po Szczecinie krążyły. Oczywiście wcześniej, co wynika też z dokumentów służby bezpieczeństwa, które dzisiaj znajduje się w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej, wynika, że oczywiście najpierw odnotowywano niepokoje, niezadowolenie związane z podwyżkami. Odnotowywano nawet takie sympatyczne gesty ze strony sprzedawców, którzy zachęcali ludzi, aby kupowali więcej, bo będzie drożej już za chwilę. Odnotowano też różne głosy niezadowolenia i jeszcze może nie wezwania do buntu, ale protestu, które pojawiały się w różnych zakładach pracy. Atmosfera robiła się sprzyjająca do tego, żeby coś wybuchło
objaśnia Kuchcińska-Kurcz

Eugeniusz Szerkus, będący ikoną opozycji, wspomina, że pracownicy jego zakładu wiedzieli o strajkach dzięki statkowi wyprodukowanemu w stoczni, który akurat odbywał rejs próbny w okolicach Gdańska. Stoczniowcy przez radio słyszeli, że "coś się dzieje".

Pamiętajmy, jakie były media w tamtych czasach. Nie było sytuacji, że mogliśmy mieć, taki dostęp do informacji, jak mamy dzisiaj. Telewizja milczała, gazety nic nie pisały. Pierwsze informacje pojawiły się, kiedy strajk w Szczecinie wybuchł - zaznacza Kuchcińska-Kurcz.

CZYTAJ RÓWNIEŻ: Rocznica Grudnia '70. O czym pisała wtedy prasa? 

Stoczniowcy z szczecińskiego zakładu im. Adolfa Warskiego wyszli na ulicę, bezskutecznie zatrzymywani przez ZOMO. 20-tysięczny tłum dotarł przed siedzibę Komitetu Wojewódzkiego. Jego przewodniczący oświadczył natomiast, że nie będzie rozmawiać z motłochem.

Media oczywiście pisały źle o strajkujących. Bandyci, łobuzy, warchoły na ulicach - to było nazewnictwo powszechnie stosowane przez media. Zwracano uwagę też tylko na to, że zdewastowano sklepy, wybito szyby czy ukradziono towar. Oczywiście to też miało miejsce, zwłaszcza w Polsce czasów niedoboru, kiedy nie było nic - opisuje nasza rozmówczyni.

Sporo typowych chuliganów przyłączyło się do demonstracji. Była to dla nich możliwość, żeby przy okazji zadymy skorzystać. Warto też wspomnieć, a opowiadali mi o tym milicjanci i wojskowi, że bardzo chętnie chociażby zasobów Peweksu, czyli sklepu dolarowego najlepiej zapatrzonego, chętnie korzystali także ci, którzy patrolowali i mieli pilnować. Całymi naręczami wynosili przede wszystkim alkohol - dodaje.

Budynek Komitetu Wojewódzkiego w Szczecinie został przez demonstrantów podpalony, a z okna zrzucono portret Gomułki. 

Najsłynniejsze zdjęcia sprzed 50 lat pokazują ogromne kłęby dymu nad podpaloną przez protestujących siedzibą PZPR.

Protestujący szturmowali potem siedzibę komendy wojewódzkiej milicji. Wojsko otworzyło ogień. 

"To co się stało złamało życie całych rodzin"

Tylko 17 grudnia 1970 w Szczecinie od wojskowych i milicyjnych kul zginęło 16 osób. Byli to głównie ludzie młodzi, w większości dwudziestolatkowie. Najstarsza ofiara miała 59 lat.

Wśród zabitych była też dwójka nastolatków, którzy zginęli przez tragiczny przypadek. Szesnastoletnia Jadwiga Kowalczyk zmarła we własnym mieszkaniu, które znajdowało się niedaleko Komitetu Wojewódzkiego. 

Wróciła ze szkoły, nawet nie podeszła jeszcze do okna. Zdążyła tylko rzucić torbę z książkami, ale nie zdążyła nawet zdjąć kurtki. Wtedy przez okno wpadły trzy kule. Dwie utknęły w ścianie, trzecia odbiła się sufit i z rykoszetu trafiła ją w głowę. Dziewczyna zginęła na miejscu - relacjonuje Kuchcińska-Kurcz.

Był to potworny szok dla rodziny Jadwigi. 

Jej brat, będący wówczas w terenie, został bardzo szybko wezwany. Mówił, że to nie wyglądało na przypadek. Gdyby szedł jakiś szpaler, który strzelał na oślep z prawa na lewo, to byłyby ślady po kulach w murze dookoła okna, a tutaj trzy kule weszły prosto w okno - opowiada przedstawicielka szczecińskiego Centrum Dialogu Przełomy.

Ciało Jadwigi zabrano dosyć szybko. W mieszkaniu pojawiła się milicja, która wydłubała ze ścian kule, aby zatrzeć ewentualne ślady. Na tapczanie natomiast zostały fragmenty czaszki z włosami dziewczyny. Rodzina, która to zobaczyła pochowała potem te fragmenty w ogródku pod piwonią.

Rodzice Jadwigi nie byli w stanie mieszkać w domu, w którym doszło do zbrodni. Żyli długo u swoich dziadków, później wrócili.

Po jakimś czasie się wyprowadzili, niepokojeni przez bardzo różnych ludzi - dodaje Kuchcińska-Kurcz. 

Mama Jadwigi jest jedną z czterech matek ofiar szczecińskich, które nigdy już nie doszły do siebie. To, co się stało, złamało życie całych rodzin - zaznacza. 

Chciał tylko zobaczyć czołg na żywo

W wieku Jadwigi był także Stefan Stawicki, uczeń technikum budowy okrętów. 18 grudnia chłopak jechał do szkoły tramwajem. Wysiadł jednak pod stocznią, bo chciał zobaczyć czołg z bliska. Nigdy nie widział takiego rodzaju maszyny.

Dostał w szyję. Zginął albo na miejscu, albo w drodze do szpitala. Tego rodzina się nie dowiedziała. Szukali go jakiś czas. To jest dramat, że rodziny ofiar szukały swoich bliskich bardzo długo. Nikt ich nie informował co się stało. Dowiadywali się dopiero po jakimś czasie i to też w przypadku wielu ofiar, dlatego że ktoś pracował w szpitalu, ktoś był pielęgniarką, ktoś przez szparę w drzwiach zobaczył, że przywieźli znajomą osobę - mówi Agnieszka Kuchcińska-Kurcz.

Cytat

Do dziś mamy kontakt z tymi rodzinami. Te nocne pochówki, takie bardzo niegodne, w świetle reflektorów samochodowych albo latarek, kiedy nie pozwalano na udział całej rodziny. Informowano chwilę przed pogrzebem, na którym mogły być zaledwie 4 osoby. Te ciała często były nagie, w workach, ubierane pospiesznie. Koszmar, naprawdę koszmar... Takie obrazy, jak z horroru
przyznaje

Ginęli także wojskowi

Ofiarą grudnia 1970 był także żołnierz Stanisław Nadratowski.

Zginął, jak do dziś się mówi, w niewyjaśnionych okolicznościach, mimo kolejnych śledztw. Ostatnio przecież zakończyło się jesienią śledztwo IPN-u - opowiada Agnieszka Kuchcińska-Kurcz.

Stanisław pracował wcześniej w stoczni.

Możemy sobie wyobrazić, jak stoczniowiec, który pracował w stoczni razem ze swoim tatą, wujkiem, kuzynem nagle miał być wysłany i wykonywać rozkazy, być może nawet strzelania do ludzi - zastanawia się Kuchcińska-Kurcz

"Od kul wojska ginęli ludzie"

Agnieszka Kuchcińska-Kurcz zaznacza, że do protestujących strzelało głównie wojsko, choć na początku żołnierze byli bierni.

Ludzie mieli wrażenie, że wojsko będzie bierne cały czas. Były wezwania do bratania się, że "jesteście z nami" i tak dalej. Na początku faktycznie żołnierze nic nie robili - opowiada nasza rozmówczyni, zaznaczając, że: Wśród tych, których wysłano wtedy w czołgach i SKOTACH (transportery opancerzone - przyp. red.) do miasta byli poborowi będący w wojsku zaledwie 2 miesiące. To trudne do wyobrażenia, że chłopak, który jeszcze nie okrzepł, nie jest żołnierzem profesjonalnym, nagle zostaje wysłany, żeby strzelać do ludzi.



Ludzi często pakowano do tzw. bud i wieziono na komisariaty tylko, dlatego że pojawili się na ulicy "w danym momencie".  

17 grudnia było słychać bardzo długo strzały. Słychać je było też na drugi dzień. Wtedy były również próby gromadzenia się, tylko już z jednej strony nieskuteczne, już te siły były bardziej też zdeterminowane, a z drugiej strony mądrość protestujących właśnie polegała na tym, że ogłoszono strajk i dzięki temu, myślę, ze uniknięto dalszej eskalacji - ocenia Kuchcińska-Kurcz.

Kto wydał rozkaz strzelania?

Mówiono, że władza wydała rozkaz, aby strzelać w ziemię albo w nogi.

Natomiast, jeżeli przeanalizujemy opis ran to widać, że strzały padały dużo wyżej. To były np. plecy czy głowa - wskazuje przedstawicielka Centrum Dialogu Przełomy w Szczecinie.  

Osoby, które były na placu, mówiły mi, że na początku wszyscy myśleli, że (mundurowi - przyp. red.) strzelają ślepakami. Nikt nie wierzył, że może być użyta broń ostra. A potem zaczęli padać ranni, faktycznie ich było bardzo dużo - zaznacza.

Kto zatem kazał mundurowym strzelać do cywili? 

To kwestia poszczególnych komendantów, dowódców jednostek. Tutaj na czele stał płk Julian Urantówka. Natomiast oczywiście oni (mundurowi - przyp. red.) działali w oparciu o rozkazy, które przeszły z góry - sądzi Kuchcińska-Kurcz i wskazuje na "ciekawe" stenogramy ze spotkania Władysława Gomułki z wierchuszką partyjną oraz służbami mundurowymi.

Tam podjęto decyzje o tym, że można użyć środków przymusu ze strzelaniem włącznie. Była uchwała rady ministrów, która na koniec kolejnego dnia ukazała się w gazetach. I właśnie te sformułowania "podjęto decyzję" czy "została podjęta decyzja" zamazywały odpowiedzialność personalną. Potem starano się zepchnąć całą odpowiedzialność na Gomułkę - opowiada, dodając, że I sekretarz KC PZPR w czasie grudniowych protestów "był jak w amoku".

Cytat

Świadczą o tym zachowane stenogramy i wspomnienia. Do niego do końca nie docierało, co się dzieje, według niego to była kontrrewolucja, którą trzeba stłumić. Był do tego stopnia radykalny, że wzbudził nawet niepokój na Kremlu. List, który przyszedł z Kremla, nie przyszedł do niego, tylko przyszedł to biura politycznego KC PZPR. Co było bardzo znaczące, chyba zaczynali szukać innego partnera, co zresztą się stało. Szybko delegacja, oczywiście po kryjomu, pojechała do Katowic namawiać Gierka, żeby został następcą Gomułki
wyjaśnia z Agnieszka Kuchcińska-Kurcz z Centrum Dialogu Przełomy w Szczecinie

Władysław Gomułka był w fatalnym stanie. Jak to określa Kuchcińska-Kurcz "psychicznie i fizycznie siadł". Informacje, które docierały z Wybrzeża, ewidentnie go przerosły.  

Na początku wcale nie był chętny (rezygnować ze stanowiska - przyp. red.). Myślał, że on chwilę odpocznie, a Gierek jest na moment, ale szybko wytłumaczono mu, że to jego koniec. Później bardzo skwapliwie wykorzystali to jego następcy, jakby zwalając na niego całą winę. Aczkolwiek wśród decydentów, którzy byli w gabinecie, gdzie była podjęta decyzja o strzelaniu, byli też ludzie, którzy później w polskiej polityce byli przez lata - sądzi Kuchcińska-Kurcz.