"To był przedziwny, niezwykle malowniczy parlament" - wspomina w programie Post Scriptum Marek Markiewicz poseł na Sejm I i III kadencji oraz pierwszy przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Jak jednak zaznacza w rozmowie z Marcinem Zaborskim, odnosi wrażenie, że wtedy tam byli tacy ludzie, którym trochę na tym zależało". Przyznaje też, że teraz po latach, gdy patrzy na budynki przy Wiejskiej, uśmiecha się, choć nie bez odrobiny goryczy.

Marek Markiewicz jest postacią, którą znają wszyscy interesujący się polityką lat 90. Uśmiechnięty, sympatyczny, sypiący z rękawa anegdotami adwokat przed laty był jednym z najważniejszych polskich polityków. Jego zadaniem było zbudowanie od podstaw mediów publicznych, odpowiadał też za udzielanie koncesji prywatnym telewizjom i rozgłośniom radiowym, również RMF FM, które rozpoczynało właśnie działalność.


KRRiT. Pierwsze pytanie do premier: Zasłony mamy. A żabki?


Początki działalności Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji nie były łatwe. Dostaliśmy budynek, który nie miał kompletnego dachu, ja wystąpiłem do pani premier z prośbą o zasłony - wspomina Marek Markiewicz swoje pierwsze dni jako nowy szef Rady.

Zapamiętał, że zgodę na 20 metrów żółtych zasłon podpisał minister Jan Rokita. I na pierwszym spotkaniu z premierem kraju zapytałem: A żabki? ­- opowiada o rozmowach z szefową rządu Hanną Suchocką. Wiem, że to była głupia sytuacja. My dosłownie fizycznie urządzaliśmy ten budynek.

Oczywiście początki działalności Rady to nie tylko problemy techniczne. Decyzją prezydenta Lecha Wałęsy w jej skład weszli przedstawiciele partii od lewa do prawa - od Marka Siwca z SLD po Ryszarda Bendera (z Wyborczej Akcji Katolickiej).

I trzeba było dojść w tych warunkach do porozumienia - opowiada. Mimo upokarzania, wychodzenia, trzaskania drzwiami, jakiś dziwnych opowieści, byłem dumny ze wszystkich, że podejmowaliśmy jednogłośne decyzje - podkreśla.

Zrobiliśmy wszystko, aby postawić granicę między światem polityki a świtem mediów. To był mój fioł - zaznacza.

"Noc teczek"? Nie sądzę, by tego wieczoru zachowany był poziom trzeźwości

Równolegle do zajęć w KRRiT, Markiewicz pracował w Sejmie. Często z okna mojego pokoju patrzyłem na ludzi biegnących do autobusu i mówiłem, że gdyby oni wiedzieli to, co ja wiem, to by się tak nie fatygowali, biegiem - mówi.

Ja w Sejmie przeżyłem słynną "noc teczek" - wspomina debatę nad odwołaniem premiera Jana Olszewskiego z funkcji w czerwcu 1992 roku.

Nikt nie napisałby takiego scenariusza i nie odegrał takiego przedstawienia, w którym ja brałem udział, łącznie ze spożywaniem szklankami bułgarskiego wina w pobliskiej restauracji. Ja nie sądzę, żeby poziom trzeźwości był zachowany tego wieczoru, zwłaszcza że wszyscy mówili, że jednostki nadwiślańskie nadciągają. Tu jeden przemawiał, drugi krzyczał, tu się pojawiał Świtoń... Ja tak patrzyłem na to i coraz bardziej się zastanawiałem, jak to jest w Polsce teraz i jak to będzie w przyszłości. To było okropne przeżycie, parę innych także - dodaje.

Sejm pełen nadziei i wspólnej wiary

Był ten Sejm przedziwny, niezwykle malowniczy, ale ja odnosiłem wrażenie, że wtedy ludzie byli tacy, którym trochę na tym zależało - mówił z uśmiechem Markiewicz. Widziałem ludzi, którzy mieli różne wyobrażenia, ale poziom nadziei i wspólnej wiary, że coś z tego będzie, był wyższy niż jak dostrzegam teraz, po latach - przyznaje.

Na pytanie Marcina Zaborskiego o to, czy wtedy też politycy tracili głowy dla kariery, odpowiada twierdząco, choć zaznacza, że widzi różnice. Wtedy to oni tracili głowy jako nowicjusze i było żal na to patrzeć. Potem to już tracili głowy razem z honorem, zakładając, że on gdzieś w okolicy głowy się znajduje - ocenia. 

Widziałem sporo straconych głów. To byli ludzie, po których się więcej spodziewałem, niż wyszło. To ktoś, kto wdał w afery: seksualne, jakieś gospodarcze. Po co? - mówił.

Ja widziałem, jak po krótkim czasie imponuje im ten budynek, samochód służbowy, bilet lotniczy... I on tracili głowę - zaznacza.

To jest  przestroga dla wszystkich, którzy się do polityki zabierają. (...) Teraz to, co było boczną korzyścią, jest głównym motywem - stwierdza.  

Czy i on też mógł wpaść w "polityczny korkociąg"? Nie, chociaż powinienem był według obecnych kryteriów.

Polityczne menu: Zupa mleczna i flaczki

W okołopolitycznym menu posła Markiewicza zaszczytne miejsce zajmują zupa mleczna i flaczki.

"Jest godzina 7:30, słonecznie, wita Wachowski. (...) Wchodzę do jadalni. Prezydent wita, kamera, światło. Kelner pyta, co poda, czy zupę mleczną. Nienawidzę zupy mlecznej, ale zamawiam" - czytamy o wrażeniach ze śniadania z Lechem Wałęsą w książce Markiewicza "Flaczki belwederskie". Przy kolejnych dyskusjach w Belwederze są też podawane flaczki.

Marek Markiewicz nawiązuje do swoich "mlecznych" doświadczeń, opowiadając o kolejnych politycznych propozycjach, które dostawał.

Pan premier Buzek budował rząd. Zostałem zaproszony na Parkową i pan premier proponuje, żebym ja został ministrem łączności. Ja się zdziwiłem i powiedziałem, że nie odróżniam oma od ampera i ja się nie zgadzam. Wracam tu do Sejmu, kolega czeka. Wiedział więcej ode mnie i pyta: No i co, no i co? Mówię: Daj ty spokój, ja się nie nadaję do łączności. Ty idioto! - powiedział odwracając się ode mnie.

Z uśmiechem dodaje, że owszem - proponował, że może coś z mleczarstwa, bo "już tam mleko jakoś rozpoznaję" -  stwierdził.

Nie chcę naddawać, ale wydaje mi się, że Buzek wtedy Leszkowi Kaczyńskiemu zaproponował ministra zdrowia. Ale nie pamiętam - czy jemu czy Jarkowi - zdradza.

Upokorzenie a pokora

Pokora to jest to, czego powinno się tu uczyć codziennie rano, przy wejściu - mówi o Sejmie Markiewicz. To jest tak, że pokory uczyło się, jak przychodziło mnóstwo ludzi do biura poselskiego. Ja żyłem wcześniej w świecie spokojnym, byłem taksówkarzem, miałem wyobrażenie jak to jest prosto na świecie. Ale ludzie przychodzili z takimi historiami, że ja miałem takie poczucie, że tu nie ma jak tego przerobić - dodaje.

Pytany o to, czy ma plany powrotu do polityki, odpowiada: Wezwany się stawię. Ale sam - biegać nie będę.