Do 53 osób wzrosła liczba zabitych wielodniowych antyprezydenckich zamieszek w Boliwii. Rząd zaapelował o spokój, obawiając się, że tysiące górników, chłopów i bezrobotnych, ciągnących do stolicy, mogą doprowadzić do otwartej, krwawej rewolty.
Przywódcy lewicy i związków zawodowych twierdzą, że jedynym wyjściem jest dymisja prezydenta Sancheza de Lozady. Ich zdaniem jego polityka rzekomej liberalizacji, w połączeniu z wszechobecną korupcją pogorszyła sytuację milionów bezrobotnych i ubogich w tym najbiedniejszym kraju Ameryki Południowej. Aż 60% ludzi żyje tam za mniej niż 2 dolary dziennie.
Do wezwań działaczy związkowych i trybunów ludowych dołączają powoli również członkowie kruszącej się koalicji rządzącej. Jeśli jedynym rozwiązaniem umożliwiającym zachowanie demokracji będzie jego rezygnacja, to nie będziemy mogli jej wykluczyć - powiedział po spotkaniu z prezydentem przywódca Nowej Siły Republikańskiej Manfred Reyes Villa.
Protesty rozpoczęły się po ogłoszeniu przez Lozadę planów sprzedaży do USA gazu ziemnego, po cenach znacznie niższych niż płacone przez krajowych odbiorców. Dodatkowe, gaz miałby być wysyłany drogą morską przez porty chilijskie, które kiedyś należały do Boliwii. Po fali protestów prezydent wycofał się z gazowego projektu, to jednak niezadowolenie jest tak duże, iż żądania jego dymisji nie ustały. Kluczowe znaczenie ma postawa wojska, które jak dotąd konsekwentnie opowiada się po stronie prezydenta.
07:00