"Nie mieli żadnych szans" - tak o trzech doświadczonych funkcjonariuszach Straży Granicznej mówił wiceminister MSWiA Adam Rapacki po tym, jak na własne oczy zobaczył miejsce katastrofy śmigłowca. PZL "Kania" spadł 200 metrów za granicą po stronie białoruskiej.
Śmigłowiec wystartował przed godziną 16 z Białegostoku. Na pokładzie było trzech funkcjonariuszy: 49-letni doświadczony pilot oraz 34-letni operator i 35-letni nawigator. To był rutynowy lot patrolowy wzdłuż naszej wschodniej granicy. Kontakt z maszyną urwał się o 17.38. Kilkanaście minut później do straży granicznej zadzwonił jeden z mieszkańców miejscowości Klukowicze z informacją, że słyszał śmigłowiec, a następnie huk. Zaczęły się poszukiwania.
Niestety po prawie całonocnych poszukiwaniach przed godziną 4 rano znaleziono wrak śmigłowca.
Udało nam się dojechać w pobliże katastrofy.
Straż Graniczna nie wpuszczała nikogo zbyt blisko, zatrzymaliśmy się na polu, kilkaset metrów od granicy z linią drzew. Tuż za nimi leżał rozbity wrak. Tam też rozmawiałem z okolicznymi mieszkańcami, którzy poprzedniego dnia słyszeli maszynę.
Okazało się, że śmigłowiec spadł jednak po białoruskiej stronie, około 200 metrów od granicy.
Bardzo trudno ustalić, co mogło być przyczyną wypadku. Eksperci uważają, że największe znaczenie mogła mieć pogoda. Nagłe jej załamanie, nawet bardzo lokalne mogło zdezorientować pilota. Trudno uwierzyć w awarię maszyny. Śmigłowiec miał zaledwie 3 lata.
Funkcjonariusze nie mieli żadnych szans na przeżycie - mówił w chwilę po powrocie z miejsca katastrofy wiceszef MSWiA Adam Rapacki.
Do czasu wyjaśnienia przyczyn wypadku wstrzymano wszystkie loty śmigłowców typu Kania. Sprawę badają dwie komisje: polska i białoruska.