Premier Leszek Miller od ponad dwóch tygodni wiedział o przecieku w tzw. sprawie starachowickiej, a mimo to nie zawiesił ani nie urlopował zamieszanego w aferę wiceministra MSWiA Zbigniewa Sobotki. Dlaczego?
Przypomnijmy, o czym w piątek napisała „Rzeczpospolita”. Z policyjnego podsłuchu wynika, że poseł SLD Andrzej Jagiełło zadzwonił do jednego ze starachowickich samorządowców i ostrzegł go przed planowaną akcją CBŚ. Jagiełło miał się powoływać na informacje uzyskane od Sobotki. Sprawą zajęła się prokuratura.
Zanim dziennik opisał aferę, sprawa dotyczyła wyłącznie dwóch lokalnych eseldowskich władz w Starachowicach i ich powiązań z miejscową mafią. Pierwszy to starosta starachowicki Mieczysław S., oskarżony o próbę wyłudzenia odszkodowania za rzekomo skradziony samochód. Drugi to były wiceprzewodniczący rady powiatu Marek B., pociągnięty do odpowiedzialności za wyłudzenie odszkodowania oraz łapówkarstwo.
Ten kolejny skandal znów bije w samego szefa rządu. Leszek Miller przyznał, że o sprawie dowiedział się dwa tygodnie przed publikacją "Rzeczpospolitej", a mimo to nie zawiesił ani nie urlopował podejrzanego wiceministra Zbigniewa Sobotki. Postępowania wyjaśniającego nie wszczął też Krzysztof Janik, szef MSWiA.
Co ciekawe, liderzy SLD na pospiesznie zwołanej konferencji prasowej w sobotę, pytali, dlaczego prokuratura tak ospale zareagowała na tę sprawę. My pytamy, dlaczego władze zareagowały dopiero po działaniach mediów? Czy afera Rywina, którą premier z początku zlekceważył, niczego premiera nie nauczyła? - pyta w komentarzu w dzisiejszej „Rzeczpospolitej” Krzysztof Gottesman. Rządzący deklarują, że utną łeb hydrze. Na razie kończy się tylko na deklaracjach...
10:00