Mnóstwo emocji, dziesiątki protestów i nieliczne głosy wsparcia - tym zaowocował, rzucony wczoraj przeze mnie na twitterze, pomysł wprowadzenia podatku dla osób bezdzietnych. Za ideę jego wprowadzenia nie jestem gotów umierać, ale nie uważam, by była ona aż tak absurdalna, by nie warto było o niej podyskutować.
"Demografia głupcze" - takie hasło już niedługo zawiśnie zapewne nad głowami polskich - i nie tylko polskich polityków. Starzenie się społeczeństw jest jednym z największych problemów Starego Świata i mało kto wpadł na dobry, a zwłaszcza niedrogi, pomysł jak z nim walczyć. A że bez dzieci, czyli przyszłych pracowników, nie będzie miał kto zarabiać na nasze emerytury (bo przypominam, że choć ZUS zapisuje ile mu wpłaciliśmy, to pieniądze na wypłaty dzisiejszych emerytur bierze z tego co mu dajemy i dawać będą nasze dzieci) to również myśląc wyłącznie przez pryzmat własnego egoistycznego interesu, warto myśleć ciepło o przyroście naturalnym.
Wprowadzone przed paroma laty zachęty w postaci ulgi prorodzinnej i becikowego na niewiele się zdały - dzieci wciąż rodzi się niewiele i widać wyraźnie, że - choć miłe sercu i kieszeni - nie są drogą do zachęcenia ludzi, by decydowali się na potomstwo. A w dodatku narażone są na zarzut, że rozdaje się je niezależnie od poziomu zarobków i potrzeb, co więcej - najbiedniejsi w ogóle z niego nie korzystają. Każde inne rozwiązanie, np. wspólne rozliczanie się z dziećmi wedle algorytmu promującego posiadanie większej ilości potomków (np. drugie dziecko - to 0,3 podatnika, trzecie 0,5, czwarte 0,7...) promuje już wyłącznie bogatszych - bo wspólne rozliczanie to ochrona przed wskakiwaniem w wyższe progi podatkowe.
Oczywistą oczywistością jest to, że najlepszą zachętą dla posiadania dzieci są bogacenie się społeczeństwa i dobre warunki socjalne dla matek i małżeństw - długi urlop macierzyński, duża ilość żłobków, przedszkoli i niskie opłaty za nie. Tyle że to wszystko jest cholernie drogie. Na to trzeba pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy. I tu właśnie pojawia się pomysł, by wziąć je od tych, którzy dzieci nie mają.
Podatek od bezdzietnych nie byłby karą. Byłby partycypacją tych, którzy nie ponoszą ciężaru- przede wszystkim finansowego- wychowania dzieci w kosztach ponoszonych przez tych, którzy te ciężary na barkach dźwigają. Tu nie miałoby znaczenia to czy dzieci ktoś nie ma, bo nie może, nie chce ich mieć, czy planuje je dopiero za jakiś czas. Jego filozofia byłaby podobna do filozofii progów podatkowych - zarabiasz więcej - płacisz więcej, nie masz dzieci, wydajesz mniej - wspomóż tych, którzy wydają więcej.
Podniesienie bezdzietnym dolnej stawki podatkowej np. o 1 proc. nie byłby dla nich wielką wyrwą w domowym budżecie, a dałoby budżetowi kilka miliardów złotych, które można by przeznaczyć właśnie na wsparcie dla tych, którzy dzieci już mają. I last but not least - często "negatywna" zachęta jest lepsza niż wszystkie pozytywne - więc może ona skłoniłaby wielu do zastanowienia się nad tym, czy nie warto sprawić sobie może i drogiego - ale jakże pięknego sposobu na uniknięcie owegoż straszliwego podatku.