Wyjaśniła się tajemnica nadpalenia dowodu Tomasza Merty. Jak ustalili reporterzy śledczy RMF FM, dokument wraz z innymi pamiątkami po ofiarach Smoleńska został nadpalony w MSZ-cie.
Stało się tak omyłkowo - tłumaczą nieoficjalnie pracownicy resortu. Żona tragicznie zmarłego wiceministra kultury podejrzewała, że to Rosjanie uszkodzili dokument jej męża, bo na zdjęciach w dokumentacji dowód osobisty był nienaruszony. Magdalena Merta otrzymała natomiast od prokuratorów nadpalony dokument. Jak nieoficjalnie ustalili dziennikarze RMF FM, worek z pamiątkami po ofiarach smoleńskich, który dotarł do resortu był w bardzo złym stanie. Zapach, jaki wydobywał się z tego worka był nie do wytrzymania - mówią nieoficjalnie pracownicy resortu.
Jeden z pracowników niższego szczebla w ministerstwie zdecydował więc, by worek ten zutylizować. Gdy rozpoczęto utylizację, ktoś nagle miał się zorientować, że spalane rzeczy są pamiątkami ze Smoleńska i utylizacje przerwano. Ponadto jeden z pracowników miał także zadzwonić do prokuratury i zapytać czy te rzeczy przydadzą się prokuratorom. Śledczy oczywiście potwierdzili i dopiero wtedy przekazano worek prokuraturze. Kilka rzeczy było już jednak nadpalonych, w tym także dokumenty należące do Tomasza Merty. Śledztwo w sprawie zniszczenia dowodu osobistego należącego do Merty prowadzi prokuratura okręgowa w Warszawie.
Prokuratur Dariusz Ślepokura potwierdza, że jeden z pracowników wyższego szczebla z ministerstwa zeznał o przypadkowym zniszczeniu dokumentów. Dodaje, że w sprawie będą prowadzone przesłuchania, m.in. osób zatrudnionych w resorcie.
O przypadkowym nadpaleniu dowodu osobistego Tomasza Merty zeznał jeden z pracowników resortu spraw zagranicznych. MSZ nie chce oficjalnie komentować sprawy. Resort nie będzie się wypowiadał na temat śledztw, które się toczą - mówi rzecznik ministerstwa spraw zagranicznych Marcin Bosacki. Nieoficjalnie natomiast pracownicy resortu potwierdzają reporterom RMF FM wersję wydarzeń przedstawioną w zeznaniach osoby zatrudnionej w ministerstwie.